zdjęcie: Voodica <3
Podczas codziennych zwierzeń i rozmowy z rodzaju tych rutynowych, pewien Ktosiek zapytał mnie o to, co słychać.
W moje zwrotne "okej" wierzyć raczej nie można, bądźmy szczerzy... Z zaplecza szczerości podporządkowałem sobie jej pewnego rodzaju pokłady, toteż odpowiedź była tym razem czymś więcej niż wyimek słownikowego zbioru synonimów przysłówka dobrze. Odpisałem, że dziś bez kija nie warto do mnie podchodzić, że fukam, że burczę, sarkam, że zaciskam zęby i na przemian układam wargi w jakiś nieprzyjemny wyraz, w kształt trudny do określenia, ale owy układ połączony z niemiłym spojrzeniem, mówi sam za siebie. Broni swego przygnębionego "ja", nie sposób go zamaskować, nie budzi wątpliwości. W dniu dzisiejszym na potrzeby nastroju- sytuacji jest jak przytwierdzona na stałe maska. (Wiadomo, że zostanie ściągnięta. Póki jednak trwa występ i postać tak poczuwa się i taka jednolita jest z rolą-ona zostaje. Do nie wiadomo kiedy. Do odwołania.) Dodałem jednocześnie, że przy tym taki jestem potulny, łagodny, taki korny, miły i kochany wręcz. Taki siedzący w sweterku szarym z grubej wełny i nic tylko tulić, tylko głaskać i tylko opijać ze mną każdy uśmiech wrzątkiem zmieszanym z naparem herbacianym i cytryną. Ktosiek pyta mnie wtedy:
-A czemu tak dziwnie, coś się stało?
-Nic, taki się dziś obudziłem-odpowiadam zuchwale.
***
Koniecznie w słowach kilku nawiązać muszę (by utrwalić) do przełomu lata i jesieni. To pora uogólniona, konkretną wraz z datą i nietypowym miejscem pamiętam ja sam i folderze swojej pamięci ten szczegół zostawię, żeby świadek każdy i każda "non grata", którą przed nazwaniem jej niemiłym zdaniem chroni mój zdrowy rozsądek i pokora (panująca w tej chwili nad stukającymi w klawiaturę palcami, świerzbiącymi mnie, które w pisarstwie tego momentu mają cele niekoniecznie cenzuralne), domyślała się tylko w mglistych wspomnieniach, o kim mowa. Tamtego dnia uściskiem dłoni i przelotnym (dość długim jak na miarę tamtych okoliczności) spojrzeniem, ktoś zagościł u mnie. To zwykła niezwykłość z takich, które jak widać pamięta się, które wyłaniają się z gromady innych, cielistobarwnych wspomnień. Poznanie najmilsze z najmilszych, które owocować mogło, pączkować, puchnąć. I dziś pewnie syciłbym się nadprzyjemnym spotkaniem i rozmową. Ale drugiego dnia nie obaliłem codzienności. Nie dokonałem pożegnalnej rewolucji z bezsensowną już na tamtą chwilę gmatwaniną. No i zniknął ktoś przywitać się z inną ręką. Tak sądzę, bo wykorzystałem tę rewolucyjną klęskę na solidną obserwację. Niby odezwać się jeszcze mogę, spróbować, zapytać.
W tej przedpółnocnej porze (22.51, wtorek) przyznaję, że żałuję, ale czy próbując jakby poznać się raz jeszcze i pozwolić owocować, nie będę żałował, że spróbowałem, jeśli to nie ma być może sensu, jeśli taka możliwość sprzątnięta została w ogóle z powierzchni rzeczywistości? Prześpię się i zobaczę, jaki obudzę się jutro. Wiem i Wy też wiecie, po co dano nam dwie ręce. Po to, żeby w nie brać sprawy. Z tą myślą zasnę. Dobranoc.
Nawiąznie do ostatnich wpisów:
rejs-myślnik w doręczeniu jeszcze trwa.
Jesteśmy na pełnym morzu, wysłałem Wam w butelkach listy.
Tak, można już nurkować.
Ahoj, achuj!
~Dawid