kolejny wpis z serii: kiedyś a teraz.
kolejny raz wracam pamięcią do dawnych przyzwyczajeń, masochistycznych, jak mogę z biegiem lat je nazwać. co święta katowanie się smutną playlistą, wzdychanie do osób, którym na mnie nie zależy, snucie wizji bez spełnienia. niewiele z tego pamiętam, co jest powodem do dumy. to oznacza, że domknęłam pewien etap w swoim życiu, nawet jeśli zrobiłam to nieświadomie. odpalam Nieważne Pezeta i choć łzy cisną się do oczu po pierwszych sekundach, niektóre części tekstu umknęły. historia się uporządkowała, mózg wyrzucił z pamięci słowa, które kiedyś były hymnem na cześć smutku i samotności.
Boże. ja naprawdę dobrze to rozegrałam. ja? a może On? w każdym razie potoczyło się to w doskonałym kierunku. jestem tu. we własnym salonie siedzę, na własnej, pięknej, zielonej kanapie, słucham świeżo skomponowanej starej playlisty i piszę przy blasku własnoręcznie ubranej, mojej choinki. w nie-moim domu, który wciąż... nazywam domem.
święta takie są. wycisną z człowieka to, co przez resztę roku udaje się ukryć. wycisną płacz przy składaniu życzeń z rodzicami. wycisną żal i rozczarowanie po odkryciu prawdy o swojej rodzinie.
nie wiem, czy miejsce, w którym jestem, jest ostatecznym. czy do niego pasuje, czy ono będzie pasowało do mnie za kilka lat. czy będzie szczęśliwym, tak jak teraz. mam nadzieję. nie wiem, ale ją mam.
edit: najważniejszego nie dodałam: w tym moim miejscu jesteś TY. czasem, bo czasem, ale z reguły...