Od kilku dni nie mam Internetu. Nie mam czym zabijać czasu. Mam tylko książki, wątpliwej zresztą jakości... I tak bardzo muszę uważać na tematykę, by przypadkiem nie natknąć się na jakieś opisy uhahanych 'cudowną' miłością par czy sceny seksu.
Zaczynam odczuwać, że chyba wraca mój zdrowy rozsądek co do 'planu'. Od co najmniej dwóch dni biję się z myślami. Już nie jestam tak prawie że bezkrytyczna względem nich. Pojawiły się głosy, które mnie hamują. Wreszcie. Bałam się, że straciłam zupełnie instynkt samozachowawczy.
Chyba jednak nic nie zrobię.
Tak będzie najlepiej. I nie narażę się na ryzyko. Zduszę bezpodstawną nadzieję. Nie przeżyłabym kolejnego wstrząsu. Kolejnego ciosu. Kolejnej tragedii.
Kiedyś lubiłam ryzykować. Kiedyś byłam inna. To miało smak. Dawało dreszczyk emocji i podniecało.
Dziś jestem tylko pokruszonym wrakiem dawnej siebie. Usycham z tęsknoty. Dławię się bólem. Nie stać mnie na ryzyko.
Chyba jednak nic nie zrobię...
Ale czuję, że powinnam. Dla samej siebie. Dla jakiejś czysto agonalnej walki, sama nie wiem o co. A raczej... o jakąś odrobinę sensu...? O sam cel. O coś, co rzuciłoby znów moje światło na moje życie. Dałoby mi energię. Żebym miała znów coś, na czym by mi zależało. Znowu.
Chyba