Maj - mój ulubiony, pijany kwieciem i feerią barw miesiąc.
Jaka szkoda, że nawet on, ten wyjątkowy, piękny, pachnący, nie ma mi n i c do zaoferowania.
Nawet on...
Siedziałam dzisiaj w parku. Siedziałam w jednym miejscu, na twardej ławce, w cieniu, przez prawie dwie godziny. Nie twierdzę wcale, że to było miłe. Po prostu nie miałam dokąd pójść. Od dawna już w tym mieście nie mam dokąd pójść.
Po prostu tam siedziałam.
Na pewno była to pewna odmiana- cóż... wyjście z domu. Wyjątkowe, możnaby rzec, wśród sflaczałego pasma identycznych dni składających się z oglądania seriali, leżenia i snu. Ewenement. Jednak to niczego nie wnosi. Jak wszystko. Wszystko to nic.
Dwie godziny w parku, a ciągnęły się niemiłosiernie. Obserwowałam przechodzących ludzi, bawiące się dzieci, refleksy słońca na liściach drzew; grę świateł i cieni.
Maj.
Nadal nie potrafię uwierzyć w to, co się stało.
Miałam założone okulary przeciwsłoneczne, mogłam więc przypatrywać się ludziom do woli i równocześnie czuć się bezpiecznie, jak bym nie należała do tego obrazu, tylko obserwowała go z pewnej odległości. Czyli dokładnie tak, jak się czuję.
Moje wnętrzności są rozdarte, posiekane i na wpół wywleczone. Niewiele więcej ze mnie zostało, niż garść zbolałego drżącego cienia, drżącej, pokruszonej duszy i chaosu.
Wiem, że moja młodość kiedyś przeminie. Zdaję sobie z tego sprawę. To już się dzieje. Każdy dzień przybliża mnie do tego. Wraz z młodością odejdzie wiele młodzieńczych przywilejów. Odejdzie uroda. I wszystkie te chwile, które przecież powinny nieść ze sobą szczęście, świeżość i młodzieńczą radość- będą tylko zmarnowanym czasem. Zmarnowanym życiem.
Staram się oswoić z myślą, że nigdy już nie zaznam Jego ciepła- a więc niczyjego ciepła. Nigdy. Że nigdy nie wyjdę za mąż. Nie będę chodziła na spacery za rękę. Nie będę miała dzieci ani nie będę spacerować przez park z wózkiem. Nie będę patrzyła, jak moje dzieci bawią się na placu zabaw. Nigdy nie poczuję niczyjego dotyku nocą, przez sen. Nigdy już nie zaznam szczęścia niesamowitej bliskości drugiego człowieka. Nigdy. Jestem tego świadoma. Wolę umrzeć, niż kiedykolwiek wpaść w rzecz podobną, w podobne bagno. Wolę umrzeć. W ogóle to śmierć nie jest taka zła. Jest tyle rzeczy potwornych, a jednak ludzie zawsze to właśnie ją traktują tak podle, jak najgorsze...
Gdzie jesteście wy, piękne historyjki i bajeczki o parach wracających do siebie po latach, o ludziach tak stęsknionych i łaknących siebie, że nawet po upływie nieskończonego - mogłoby się zdawać - czasu, odnajdują się nawzajem ponownie, czy to celowo, czy to przypadkiem. Piosenki, filmy, seriale, anegdoty... Gdzie jesteście...?
Tak, staram się z tym wszystkim oswoić i pogodzić, bo oto jest to, co los przewidział dla mnie, i żaden cud powrotu nie nastąpi, nic tego nie zmieni. Przecież nawet Bóg rozkłada bezradnie ręce; nie może tego sprawić- dał człowiekowi wolną wolę. Nie może go zmusić. Sam zrzekł się tego prawa.
Gdy widzę czułe pary w parku, Boże! mam ochotę krzyczeć: "Uciekajcie! Uratujcie się, nim będzie za późno!".
Czy im współczuję?
Może. Nie wiem. Ale nie zazdroszczę. Bo wiem, co jest potem. Bo żadna chwila szcześcia, ba! nawet lata szczęścia, żadne wydarzenia, wspólne przeżycia, żadna noc i żaden dzień nie są warte nawet sekundy takiego p i e k ł a .
Nic nigdy się nie stanie.
Byle do końca. Byleby tylko szybko zleciało to życie, ten czas do śmierci.