Od piątku nie wychodzę z mieszkania. Jedynymi istotami z jakimi rozmawiam to rybka i kot. I całkiem dobrze mi nie mieć z nikim kontaktu. Bardzo łatwo i szybko potrafiłam sobie wmówić, że z moim wygladem nie mogę się nigdzie pokazać. Chciałabym wyjść i nie czuć zażenowania, że mam grubą twarz, ręce, brzuch, ramiona, nogi, wszystko. Poznaję ludzi, ale nie rozumawiam z nimi bo przez swoją niepewność boję się, że powiem coś głupiego. Zapytana o coś, tworzę mętlik w swojej głowie, wypowiadam nieskładne zdania i końcowo i tak nikt nic nie rozumie z tego co powiedziałam. Ja pierdole. Nade wszytko użalam się nad własnym losem i nudnym życiem.
Chyba cała ta gadanina o poprzednim roku jako o odzyskaniu świadomości, rozwinięciu się, była bzdurą. Tamten rok niczego nie zmienił tak naprawdę. No, może trochę więcej wiem o świecie i może faktycznie wiem jaką ścieżka powinien kierować się mój umysł by żyć w zgodzie z całą mną. Ale tak naprawdę niczego to nie zmienia, bo czuję do siebie wstręt i obrzydzenie.
Nie mam siły ćwiczyć. Wynieść śmieci. Pójśc do sklepu, na spacer. Jestem leniem, który marnuje swoje życie ciągle i ciągle.
Obiecuje sobie, że gdy schudnę 5 kg spotkam się ze znajomymi.
Ciągle szukam pracy. Boję się trochę. Nigdzie mnie nie chcą, telefon milczy.
Te 3 dni były jednymi z najcichszych a tym samym najgłośniejszych dni jakie miałam okazje przeżyć. Spaliłam całą paczkę papierosów, wóciłam tutaj, zjadłam za duży obiad, wypiłam mnóstwo wody i napój ajurwedyczny, posprzątałąm mieszkanie i przeleżałam dwa dni leżąc w lóżku i ogladając Skinsy. Och,jak miło jest wrócić do wspomienia, kiedy oglądałąm ten serial po raz pierwszy. Chyba czasami chciałabym wrócić do momentu kiedy byłam wystarczająco młoda aby zaczynać ciągle wszystko od nowa. Mając 17 lat myślałam, że to ostatni dzwonek aby żyć w sposób przeze mnie wymarzony. Mając o 5 lat więcej, część z tego przeżyłąm, ale ciągle czuję ten sam niedosyt. Ciągle chciałabym wirować, być porywana przez miejsce i czas, nie myśleć, nie analizować, gnać gdzieś. Nie wiem gdzie.