Tyle tego lata codziennie około 13-14 przed moimi nieosłoniętymi firanką oknami. Moje dni są policzone.
Znalazłam chwilę na oddech. Wdech - wydech. Już. Na tym kończy się mój czas wolny, w którym i tak powinnam robić co innego, na przykład pisać zaległe artykuły, rysować tarcze Achillesa, uczyć się, czytać, sprzątać, blaa bla. Nie mam czasu na kreatywność! To boli.
Warsztaty? Wolontarait? Taaak?! A kiedy niby?! Proponuję ósmy dzień tygodnia. Oraz, ha, nigdy w życiu - odkąd pamiętam - nie czekałam tak na święta. Ba, w ogóle nie czekałam. A teraz czekam. Taak. Jak to jest? Siedzę sobie i myślę, że im bardziej ciśną nas codzienne obowiązki, tym bardziej prymitywne są rozrywki pozwalające na odreagowanie. Tak a propos ostatniego imprezowania.
Krzyki, wrzaski, boli głowa, trudna sprawa, czas rymować. Dziwne rzeczy, nowe związki, trafię chyba na Powązki. Dobra, nie wiem co się przed chwilą stało. Jestem - ach! - sfrustrowana. Tyle książek do przeczytania, filmów do obejrzenia, nowych odkryć do przesłuchania, imprez do odwiedzenia, przyjaciół do "niezaniedbania"... Kupię czas, tanio.