Dwa dni temu, pomimo wciąż uporczywie trwającego we mnie smutku(zagnieżdżonego chyba już na dobre) i pomimo poczucia osamotnienia obecnego nawet w towarzystwie ludzi- byłam szczęśliwa. Tak prawdziwie. Niewielki teren obsadzony mchem i otoczony niskim ogrodzeniem stał się azylem. Widok małego, drewnianego domku i starych, obdrapanych krzeseł ledwo trzymających się w całości napawał mnie zachwytem.
Siekierka raz po raz uderzała o grube konary przeznaczone na rozpalenie ogniska, dało się słyszeć pierwsze dźwięki obijającego się o siebie szkła i odskakujących od butelek kapsli. Gdzieś w tle rozbrzmiała nagle muzyka, zebrało się jeszcze więcej praktycznie obcych twarzy. Potem były już tylko gęste, kłębiące się chmury dymu papierosowego napływające z każdej strony, delikatnie gładzące moją twarz i wdzierające się z impetem do płuc z każdym wdechem. Słowa wciąż stawały mi ogromną gulą w gardle. Gulą, której nawet alkohol nie był w stanie unicestwić. Ale to nic. Delektowałam się każdą chwilą spędzoną tam. Przyjemnie szumiało mi w głowie, kiedy szłam lekko chwiejącym się krokiem za rękę z M. i wykrzykiwałam razem z nią słowa piosenek, a potem śmiałam się jak szalona prawie spadając z hamaka.
Czułam się dobrze. Dobrze na swój dziwaczny sposób.
M. potem pisała jak bardzo jest ze mnie dumna.
Dobrze, że poniekąd ją mam.