Siedząc na łóżku spowita ciemnością chwilowo odgrywającą rolę pościeli, z oczami przysłoniętymi taflą łez i mętnym wzrokiem intensywnie wpatrującym się w przeciwległą ścianę zapadam się w materacu przytłaczana z każdej strony chaotycznym napływem myśli. Bolesną gulą w gardle stanęły mi wszystkie słowa i jedyne, na co umiem się zebrać to łkanie wydzierające się mimowolnie z moich ust raz po raz.
Naprawdę mam już niewiele sił w zapasie. Nie jestem gotowa na powrót do codzienności. Na potrzebę wygrzebania się spod sterty poduszek i prześcieradeł, pod którymi praktycznie nieprzerwanie ukrywałam się przez najbliższe tygodnie. Ponownie zmuszona będę do podróżowania publicznymi środkami transportu, gdzie deptać będę nogi innych pasażerów, a następnie z zażenowaniem spuszczać głowę najniżej jak się da, byleby tylko nikt nie był w stanie dostrzec mojej twarzy na dłużej niż trzy sekundy, czemu następnie towarzyszyłoby odwrócenie głowy i wykrzywienie się z niesmakiem. Nie mam przy sobie nikogo, kto rozmasowałby mi skronie podczas zbliżającej się, wzbierającej na sile fali płaczu. Mimochodem czuję, że z każdym dniem jest mnie coraz mniej, a na horyzoncie nikogo, kto uchroniłby mnie przed zagładą.
Jestem osobą, której obecność ignorujesz potrącając ją ramieniem na zatłoczonej ulicy.
Jestem pyłkiem, który strzepujesz z ramienia.