Hmm dawno mnie tu nie było. Chociaż koniec końców to chyba jedyne miejsce, gdzie bezkarnie można się nad sobą poużalać ;P
Dużo się wydarzyło przez ten rok czy nawet więcej... Pytanie, czy jestem dzięki temu lepszą osobą czy gorszą? Czy jestem w ogóle jeszcze sobą?
Mam wrażenie, że każde kolejne doświadczenie oddala mnie od tego, kim zawsze chciałam być, o czym zawsze marzyłam...
W zasadzie to teraz chyba już nawet siebie nie lubię. Nie swojego wyglądu, tylko siebie, osoby którą się stałam.
Czy ja jeszcze w ogóle potrafię kochać?
Nie mówię o miłości do rodziny, przyjaciół....
Pytam się sama siebie- czy TY potrafisz kogoś pokochać?
Cisza....
Czego TY w ogóle od życia dziewczyno oczekujesz?
Cisza...
No właśnie.
Podsumowując miniony rok- mnóstwo przelotnych znajomości złożyło się na jeden wielki bałagan w moim życiu, kompletny brak poczucia stabilności, powoli brak poczucia własnej wartości....
Czemu przelotnych? No własnie, czemu?
Bo w mojej popieprzonej głowie nic się nie może ułożyć tak jakbym chciała. Bo po co ? Żebym była szczęśłiwa? haha... dobry żart...
Jestem szczęśliwa, oczywiście, że jestem, bo mam wokół siebie wspaniałych ludzi.
Ale boli niezmiernie fakt, że doświadczyłam kiedyś miłości, a teraz już prawie zapomniałam jakie to uczucie. Boli bardziej, niż gdybym nigdy nie kochała... Otaczają mnie ludzie zakochani, potwierdzają, że miłość istnieje, cieszę się ich szczęściem, ale w głębi duszy to mnie zabija. Nie chcę w nikim wzbudzać poczucia winy, bo przecież nie o to chodzi. Już nawet nie o to, że nie znalazłam miłości, ale o to, jak wyglądają "poszukiwania". Mam wrażenie, że każda kolejna znajomość to większa poraża, po każdej wpadam w coraz to większe bagno i jak widać ta studnia nie ma dna.
A żeby było jeszcze śmieszniej największą winę za te niekończące się "wpadki" ponosi ta suka NADZIEJA. Bo to ona sprawia, że za każdym razem tli się we mnie myśl, "tym razem będzie inaczej...". Nosz kurwa, co za bzdura!
Mam dość kolejnych prób, już nawet mi się nie chce zaczynać, popadam w bezsilność, a ona mnie niszczy od środka. Powoli zabija wszelką radość życia.
Teraz każdy idzie własną drogą, rozumiem to, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że ja sama sobie jestem winna, że sama zapracowałam na to, że podążam swoją samotnie. Cóż. Ciekawe ile jeszcze wojen stoczy się w moim sercu, bitew w mojej głowie nim zabranie mi sił, lub nim w końcu ktoś pokona te mury, które widocznie skrupulatnie buduję od lat.
Mam dość KOLEGÓW wokół siebie, to boli jeszcze bardziej. Chcę zwariować, przestać myśleć, chcę tylko czuć, nawet jeśli to będzie bolało jeszcze bardziej niż teraz, ale chcę w końcu coś poczuć, pokochać...
Żałosne. Choćbym napisała jeszcze sto linijek, albo i tysiąc.... niczego to nie zmieni. Chwilowa ulga, że to z siebie wyrzuciłam... zawsze coś;) Już nawet sport mnie nie cieszy jak kiedyś, wszystko straciło swoje barwy i sens. Moją największą radością jest kot, jedyna istota która potrafi jeszcze we mnie wzbudzić jakieś emocje.
Umieram? A może już umarłam? Śmierć duszy jest gorsza niż ciała podobno.
Tak, wiem, że będzie lepiej. Oczywiście, że będzie i oczywiście, że jutro jest nowy dzień, trzeba myśleć pozytywnie itd...
WIEM.
Ale kochani, co z tego?
Nadal tak samo boli.
Nadzieja?
Już o tym rozmawialiśmy.
Czas jest tu sędzią.
To ja jestem panią swego losu, ale dla odmiany chciałabym, aby ktoś mnie złapał za rękę i poprowadził.
Chociaż raz, ten jeden jedyny raz, pójdę wszędzie....