"Ni żyć już można, ni umrzeć,
wypłakane łzy doszczętnie,
oddycham ledwie i z bólem,
kością mi w gardle staje powietrze.
Czy tak już będzie i będzie,
Boże mój, Boże, mój Boże,
zawsze i wszędzie w obłędzie,
Boże mój, wbiłeś we mnie wszystkie noże.
Ach, kiedy znowu ruszą dla mnie dni,
noce i dni,
i pory roku, krążyć zaczną znów
jak obieg krwi."
Pusto. Bardzo pusto. Chyba nigdy nie byłam świadkiem tak ogromnej pustki, jak teraz.
Nie ma mnie. Nie ma Ciebie. Nie ma ich. Nie ma nas. Nie ma nic.
Ledwo motywuję się do nauki. Zmuszam wręcz. Przecież to mnie ciekawi, więc dlaczego?
Moje początkowe założenie, że teraz TO będzie moim sensem - nie podziałało.
Jestem jakaś niekompletna.
Moja wewnętrzna melancholia jest nad wyraz aktywna. Mimo, że mam wszystko - nie mam nic.
Jestem baaardzo nie fair w stosunku do innych, którzy marzą, żeby mieć tyle co ja.
I zastanawiam się, czy to, co mówią nam na wykładach,
że dla każdego jego własna tragedia jest tragedią największą
i nie ma znaczenia czy to rak czy samotny wieczór, czy to jest prawda?
I o czym to świadczy?
Bowiem, gdy zostaną spełnione potrzeby bardziej podstawowe dążymy do zaspokojenia tych wyższego rzędu.
Znaczy, gdy mam co jeść, martwi mnie czy jestem szanowana itp.
Mam co jeść.
Mam gdzie spać.
Mam kompletną rodzinę.
Mam wszystkie kończyny.
Zdowie nie przykuwa mnie do łóżka przez cały czas.
Mam w co się ubrać.
Nie chodzę brudna.
A mimo to, "czuję" się fatalnie.
Nie wiem czy mogę to określić jako "czuję", "odczuwam",
bo to mózg przesyła mi takie informacje,
a na mojej skórze dreszczu brak. Jakiegoś grymasu..
Czy to świadczy, że jestem rozpieszczona? Rozkapryszona?
Że mój apetyt jest iście wygórowany? Że nie doceniam tego co mam?
Że nie jestem wdzięczna?
Nie wiem. Ale martwi mnie to.
Widzę co się ze mną dzieje. I z ludźmi z TEGO środowiska. Widzę TEGO efekty.
A nadal w to brnę. Nadal coś mnie do tego ciągnie.
Boże, znajdź mi kogoś, kto będzie moim powodem.
Kto będzie moim ratunkiem.
Jest zbyt wiele rzeczy, których nie rozumiem..
https://www.youtube.com/watch?v=mK1ST0F0K1Y
"Pragnienie zanegowania depresji
własnej i cudzej jest w naszym społeczeństwie tak silne,
że wielu ludzi uzna,
że masz problem dopiero w chwili,
gdy fruniesz z okna dziesiątego piętra".