well...
ostatni wpis miał miejsce dokładnie dwa lata i dwa dni temu. obiecałam sobie nie wrócić w te strony. nie, żeby było mi tu źle. po prostu było mi źle. ze sobą źle. bo dokładnie dwa lata temu o tej porze siedziałam sama w pokoju, w którym teraz siedzę, gapiąc się w ścianę, w którą teraz się gapię i płacząc z papierem toaletowym w ręce, tuż po tym jak pożegnałam na dwa mięsiące moje największe szczęście. pierwsza i jedyna rozłąka. bo tak się składa, że po powrocie wszystko jakoś potoczyło się dalej. potoczyło się swoim torem, jedynym słusznym torem. i oto jesteśmy. on i ja. dwa różne światy, które połączył jeden przypadek. życia sobie bez niego nie wyobrażam. nie pamiętam co działo się ze mną zanim go poznałam, ani nie chcę nawet sobie wyobrażać gdzie i kim bym była, gdyby nie on.
patetycznie w chuj, a przecież ja nie o tym.
zaglądnęłam tu, bo sytuacje z tych dwóch lat są do siebie podobne. koniec czerwca, zero obowiązków, dzień urodzin+ wyjazd za granicę. z tą różnicą, że teraz wyjeżdzamy razem. 10 wspólnych tygodni-10 tygodni ciężkiej pracy. troszke to zabawne. 2 lata temu wypominałam mu, że zamiast cieszyć się wakacjami, jak większość nastolatków, być ze mną, jedzie z własnej woli na dwa miesiące ciężkiej harówki, na dodatek zdala od domu i dziewczyny. a teraz sama jestem w podobnej sytuacji. chcę tego, to dobra decyzja. (więc czemu odczuwam taki strach) boję się własnej niemocy, niehcęci, a także chęci i mocy. bo te dwie kwestie ciągle mi się plączą, pojawiają wtedy, kiedy nie trzeba.
znowu jakieś emocje, wylewy. ranyyyyy, czy ja nie potrafię już napisać niczego prozaicznego?
studiuję. polonistykę. sporo czytam, ale o wiele za mało niż powinnam. sporo imprezuje, choć właściwie nie tak sporo. sporo jestem poza domem. w sumie żadko bywam w domu. kocham mieszkać zdala od wszystkich i blisko wszystkich jednocześnie, bo mogę sobie wybrać kiedy chcę z nimi rozmawiać a kiedy nie. kocham świeży powiew (no dobra nie taki świeży) miasta, jego ruch i zgiełk. kocham pałętać się po okolicznych ulicach szukając nowych skrótów. kocham to, że mogę wyjść gdzie chce z kim chce i na ile chce, a obowiązki wykonywać wtedy kiedy JA a nie ktoś inny ma na to ochotę. kocham moją psiapsi z ławki, bo udowodniła mi, że nie wszystkie najdłuższe przyjaźnie są najbardziej hmm głębokie, dotykające, prawdziwe? te krótkie są też niczego sobie. nawet bars.
kocham coldplay, który leci w tle. gdy nieporadnie klecę te wszystkie zdania, żeby trzmały się kupy. nie potrzebuję już bloga od uczuć, wylewów, użalania się nad sobą. opracowałam to w realu i sobie radzę. (czasem skrobnę coś w pamiętniku, kiedy coś mocnego mnie natchnie)
kocham to, że do połowy tego wpisu byłam prawie pewna, że tak czy siak go skasuje, a od tej drugiej połowy postanowiłam dać mu szansę.
kurcze, sporo kocham. Przemka kocham. KC