Do szaleństwa zjeżdża się po śliskiej poręczy świadomości. Śmiejesz się w głos, a po chwili nie wiesz już, z czego i wszystkie otaczające Cię głosy stają się tłem dla tego jedynego, który echem rozbrzmiewa w Twojej głowie. To jego głos. Głos szaleńca, który pociągnął Cię za sobą.
Kiedyś wracałam do domu, a do poręczy przyczepione były czerwone balony. To był dzień poprzedzający moje urodziny. Liczyłam, że będą tam wisieć przez noc i kolejny dzień choć raz zacznie się dobrze. Nie wiem, czy były, nie spałam w domu.
Mam w zwyczaju uciekać. Wyłączać telefon, zamykać oczy i kulić się w sobie. Czasem uciekam, siedząc obok. Pytasz wtedy, na co patrzę, choć powinieneś zapytać, co widzę. Kiedyś zerwał ze mną chłopak, mówiąc, że nie umie wyobrazić sobie nas razem za kilka lat, więc trzeba to zakończyć. Teraz nie wyobrażam sobie nawet samej siebie, ale nie mów mu tego. Czasem pyta, co u mnie i czy jestem szczęśliwa. Odpowiadam, że tak, choć nie wiem, czy w ogóle jestem.
Nazywasz mnie Bąbelkiem, a ja widzę to jako bańkę mydlaną. Bańkę, w zgniatarce śmieci, której ściany przybliżają się nieuchronnie.
Do szaleństwa prowadzą tęczowe schody. Po jednej ich stronie widzisz park, po drugiej więzienie. Ktoś pomalował ich stopnie kolorowymi sprayami, aby dzieci się nie bały. Przedszkole znajduje się u szczytu. Kiedyś zapytałam tam kogoś o ogień. Powiedział, że da mi, jeśli zrobię mu loda. Nie wiem, w którą stronę odszedł.
Wyciągam czasem dłoń w Twoim kierunku i łapię powietrze. Potykam się o kretowiska, bo nigdy nie zabierzesz mnie w góry. Któregoś dnia mnie złapiesz, a ja powtórzę za Świetlickim: Skoro Ty zaistniałeś, ja też istnieję.