Pamiętam jak dziś. Mieszkałyśmy wtedy z mamą u dziadka. I było mi z tym strasznie ciężko, bo nie mogłam śpiewać. I ilekroć chciałam włączyć sobie muzykę i powyć trochę do szczotki do włosów, to musiałam odgonić od siebie to małe marzenie. Zadziwiające jak małe mogły być wtedy marzenia. Żeby móc pobyć samej przez pięć minut. Żeby nikt nie mówił Ci już co masz zrobić. Żeby dziadek pozwolił oglądać mam talent. Żeby weekend się już skończył. Zabawne, że mogłam nienawidzić weekendów. Zabawne, że tak bardzo czekałam na ich koniec, jakby sobota nie była dniem, w którym mogę zrobić coś na co mam ochotę. Wyjść z kimś z kim mam ochotę. Gdzieś gdzie mam ochotę.
I teraz patrząc wstecz, robiąc bilans, zastanawiam się, czy powinnam być wdzięczna za to, że codziennie mogę się wydzierać ile chce, czy powinnam raczej żałować tego, że nie odkryłam soboty wcześniej.
Teraz lubie soboty. Albo poniedziałki, które wyglądają jak soboty. Nawet jeśli jestem koszmarnie chora.
Lubię czasami nie dbać o to, co pomyślą o mnie inni. I podejmować spontaniczne decyzje, które sprawiają, że jestem szczęśliwa. I lubię myśleć tak, jak Martusia myśli. Jacie. To mi daje tak dużo siły, że aż nie chcę się zastanawiać ile życia znów mi to wszystko zabierze. Jak bardzo mnie wykończy. Lepiej jest być prochem, czy cały czas się spalać? Lepiej jest się tlić, czy płonąć żywym ogniem?
Odliczamy dni do Hiszpanii. Odliczamy dni do wakacji. Trochę z przerażeniem. Trochę z niecierpliwością.
Odliczamy dni do środy. I pieniądze na karcie do empiku, którą muszę dostać. Nie ma wyjścia, nie ma wyjścia. Potrzebuję mojej książeczki, żeby móc wierzyć jeszcze bardziej. Wierzyć, że to wszystko stało się po coś. Że w życiu nie ma przypadków. Wierzyć w te wszystkie wspaniałe słowa, które mówią wspaniali ludzie. I znaleźć lepsze imię dla jeszcze lepszego kogoś.
Ale teraz czas ładować baterie.