Całe życie w burzy przyzwyczaja do oczekiwania na najgorsze, do wiecznego nastawiania się, czy może niedługo znów wszystko runie, rozbije się z ogromnym trzaskiem, czy to już ta chwila, kiedy płonie to, co kochasz. Życie w burzy nie uczy spokoju ducha, nie mówi jak odnaleźć prostą radość w codzienności. I wtedy, gdy burza ustaje, należy uporać się z jej odejściem samemu. Wbrew pozorom nie jest to wcale zadaniem prostym, tak jak wbrew pozorom przyjaciele są potrzebni również w chwilach największego szczęścia.
Burzy już nie ma. Powoli, stopniowo każdego dnia staram się zaakceptować ten fakt, choć marzyłam o nim tyle czasu. Żyję w strachu. Boję się wszystkiego, boję się każdej komplikacji, bo staje się potencjalnym zagrożeniem, że Ona wróci. A kiedy tak się stanie, nic już nie pozbiera mnie w całość. Żyję w strachu, bo wszystko, co obecnie mam sprawia, że jestem jedną z najszczęśliwszych istot na Ziemi. Ciągle gubię gdzieś siebie, ale nie przestaję szukać; czasem tracę na znaczeniu, by potem zrozumieć, że priorytet wciąż pozostaje niezachwiany. Wiecznie widzę przed sobą długą drogę, ale prowadzi ona przez takie między innymi miejsca, że rzadko żałuję swoich decyzji. Jeżeli to wszystko musiało tak wyglądać, bym mogła w tej chwili doceniać całe piękno, to przyjmuję to, przyjmuję bez wahania.
I nawet coraz mniej obawiam się burzy. Częściej ufam. Spokojniej sypiam. Gromadzę wiarę, bo te drobnostki, które ciągle zaprzątają mi umysł, nie mogą przeważyć. Nie mogą być tak istotne jak te słowa. I jak te uczucia. Pięknie jest znowu poczuć coś dobrego...