... tego zwariowanego roku :) Dni przemijają z prędkością światła, ale godziny ciągną się całą wieczność. Mam za sobą najlepsze Święta Bożego Narodzenia w moim życiu. Jestem w takim miejscu, że boję się mówić głośno, jak jest dobrze, bo licho nigdy nie śpi. Odkąd Tomek skończył rok i nasze życie rodzinne, oraz rytm dobowy się unormowały, myślałam, że lepiej być nie może. Pamiętam jak ucieszyłam się, na wieść, że spodziewam się drugiego dziecka, jednak na samo wspomnienie pierwszych miesięcy mojego macierzyństwa, trochę się martwiłam. Pomyślałam wtedy: rozwalę w drobny mak nasz domowy spokój, opieka nad niemowlęciem to totalny koszmar. Jasne, później jest lepiej i ogólnie, to warto przez to przejść, żeby zobaczyć jak wrzeszczący mały kartofel wyrasta na uroczego dzieciaczka. Niemniej jednak, po porodzie cała ta sielanka ustąpi miejsca ciągłemu wrzaskowi, niewyspaniu, wrócą te cholerne kolki, kiedy i mnie i Sebastianowi odpadały już ręce od noszenia i tulenia, drącego się w niebogłosy noworodka, do którego nie mamy instrukcji obsługi. Tymczasem nic takiego nie miało miejsca. Wojtuś okazał się być oazą spokoju, rozkosznym bobasem rodem z hollywoodu, który nie dość, że nie płacze, to jeszcze ciągle się uśmiecha i przesypia noce w przyzwoitym stopniu. Brakuje tylko, żeby zawartość pieluszek pachniała stokrotkami ;D Jest mega, jest super i jestem zakochana po uszy. W moim mężu, moich synach i moim życiu