Wracam ze szkoły. Dziś czułam się w niej podejrzanie smutna i samotna. Deszcz. Spada na kształt srebrnych sztyletów przecinających niebiosa. Idę do Niego. Miał po mnie przyjść, ale powiedział, że nie widzi w tym sensu. Nie mam do niego żalu, bo sama też żadnego sensu nie widzę.
Zimno, a właściwie to pizga złem. Zasłaniam się teczką, ale i tak włosy już mam mokre. Zaglądam przed siebie, w nadziei, że czeka na mnie, tak jak wczoraj, z błękitnymi oczami utkwionymi w niebie. Nie ma go. Też dobrze, przynajmniej nie zmoknie.
Chcę wejść do klatki schodowej, ale widzę go, jak idzie z przeciwnej strony. Przemyka mi przez myśl, że był po mnie, ale się minęliśmy. Istotnie, tak było. Uśmiecha się do mnie, ja odpowiadam tym samym. Ma mokre włosy, od deszczu - ja, mokre oczy, od łez.
Szybko się ogarnęłam, nie zobaczył ich.
Mówi, że skończył piosenkę. Ale nie dał mojego rysunku jako okładki. Dobrze, był beznadziejny.
Czytałam wczoraj, jak uciszyć w sobie swojego wewnętrznego krytyka. Większość rad mnie denerwowała - to było dokładnie to, co mówili mi ludzie z otoczenia. Powoli dociera do mnie, że to najmądrzejsi ludzie na świecie.
Patrzę mu w oczy, całuję go.
Chwilę potem on siedzi przy komputerze i nagrywa drugi wokal do piosenki, żeby ją "dopełnić".
Ja siedzę na kanapie. Smutno mi coraz bardziej. Głupio mi podwójnie, bo nie mam żadnego powodu. No dobra, wyprowadzam się, za miesiąc może, a ojciec wraca za trzy dni. Ja zaś, nie wiem, co będzie dalej. Miałam pójść się napić, ale... On pracuje nad piosenką, nie pójdzie ze mną. A sama nie będę się pokazywać, boję się.
Chyba trochę chudnę, ale co to kogo obchodzi.
Wpadam w rutynę, a to źle.
Spróbuję sobie jakoś poradzić ze smutkiem, nie mam wyjścia.
Piosenka jest śliczna. Kocham Jego głos. Kocham Jego całego.
Świat jest średnio kolorowy.
Mam szczęście w jednym aspekcie, ale w pozostałych jedno wielkie gówno. Ale co pocznę?
Life is life.
Everything is everything.