Przede wszystkim - dziękuję Wam za ten rok, bo bez Was byłoby ciężko.
Równo rok temu totalnie zrozpaczona i zrezygnowana, stanęłam na wagę. Zobaczyłam z przodu dziewiątkę. Wpadłam w histerię. Założyłam bloga. Zrobiłam podobne zdjęcia, w tym samym miejscu i dokładnie tej samej bieliźnie (ten stanik to koszmar, wyrzucam go dziś!!!). Uznałam, że muszę się wziąć za siebie, bo jestem małym potworem.
Od tamtej pory schudłam dokładnie 21,8 kg - waga na dziś 68,9 kg. Zgubiłam m.in. 19 cm z talii, 28 cm z brzucha i 20 cm z bioder. Zeszłam z rozmiaru 46 do 40, czasem 38.
Oczywiście nie jest idealnie, ba, nie jest nawet dobrze. Ale idę w dobrym kierunku. Przede mną z pewnością niejeden ciężki rok pracy nad sobą. Wciąż dążę do 60 kg, ale przez ten rok moim priorytetem zamiast wagi stał się po prostu zdrowy wygląd i brak problemu z kupieniem ciucha w sieciówce. Teraz nikt mi nie daje tych 69 kg. Koleżanki dają maks 64, a faceci zachwycają się moim tyłkiem i cyckami. Marzę o tym, by kiedyś wyglądać dobrze nago... ale to już wkrótce! :)
Dziękuję wszystkim 788 obserwującym mojego bloga, komentującym, również tym bez kont :) Dzięki Wam jest mi o tyyyle łatwiej! Wiem, że pewnie sporo z Was wejdzie tutaj, zwabiona zdjęciem sprzed roku :) Stąd moja chęć napisania czegoś dłuższego, zwłaszcza że ostatnio rzadko tu bywam. Zakładam, że znowu znajdzie się sporo komentarzy typu "zazdroszczę!", "też bym tak chciała!". Laski, do roboty. Nic się samo nie wydarzy... Dziewczyny, które pamiętają moje pierwsze notki, zapewne już wtedy myślały, że mogę się poddać po pierwszych niepowodzeniach... pierwszy zastój wagi, złe samopoczucie, zwątpienie. Nie poddałam się do tej pory i nie poddam się już nigdy. Do końca życia będę stać na wadze, pilnować tego, co jem i odmawiać sobie słodkich przyjemności. Wreszcie jestem tego świadoma - i nie żałuję tej czekolady i ciastek! Znalazłam sobie inne małe radości w życiu, uwierzcie! Jedzenie przestało być moim celem, jem, by nie czuć głodu, by mieć energię, by funkcjonować. Nie znajduję już czystej przyjemności w samym pochłanianiu pożywienia. I z tego chyba najbardziej jestem dumna. Jak to cały czas powtarzała moja mama "jemy po to, by żyć. Nie żyjemy po to, by jeść". Dużo czasu minęło, zanim udało mi się do tego dojrzeć. Nie mam kompulsów, nie obżeram się. Nie potrafię zjeść tyle, co kiedyś, ba! Nie zjem nawet połowy tego, co kiedyś. Wystarczają mi małe porcyjki co 3-4 godziny. Przywykłam do jedzenia jak niemowlę.
Gdy nie ćwiczę, nie ruszam się - czuję się tak, jakbym się nie umyła. Nie poszłabym nieumyta na uczelnię, więc dlaczego mam pójść bez ćwiczeń poprzedniego dnia? Gdy nie mogę poćwiczyć danego dnia, nosi mnie, zaniedbuję coś, mam problem i często gorszy humor. Nie ma już tego "nie chcę mi się, jutro to zrobię". Przecież mi się chce! To zupełnie naturalne, że codziennie muszę coś ze sobą zrobić, czy to cardio, czy siłówki w domu, siłownia czy po prostu bieg/spacer/rower.
Uwielbiam siebie. Uwielbiam to, jak wyglądam. Kocham się za to, że tyle osiągnęłam. Kocham się za to, że dałam radę ruszyć dupsko i przezwyciężyć to wszystko. Moja pewność siebie skoczyła do góry o jakieś miliard leveli. Chodzenie na zakupy to sama radość. Kupuję sukienki, spódniczki, bieliznę. Nie boję sie przymierzalni, bo i tak zawsze będzie mój rozmiar :) Nadal mam nadwagę, ale - broń Boże - nie czuję się gruba! Czuję się najatrakcyjniejsza na całym świecie. Bo mało osób byłoby w stanie tyle walczyć, by osiągnąć to, co ja. Możecie sobie ważyć 5x kg przez całe życie i zrzucać po 1-2 kg. Ludzie mogą myśleć, że wyglądacie lepiej ode mnie. Nie obchodzi mnie to :) Ja dla siebie jestem najpiękniejsza i najdzielniejsza! Mam piękne włosy, zrobione paznokcie, codziennie smaruję się milionami specyfików, a moja szafa pęka w szwach od ładnych ubrań - w końcu nie oversize... Mój chłopak, gdy tylko zobaczy mnie w bieliźnie, wzdycha i mówi "Zuza, wyglądasz cudownie... ale schudłaś! Nie mogę w to uwierzyć, że jesteś taka szczuplutka!"
Uzdrowiłam się. Nie jestem uzależniona od jedzenia, czuję się wolna. Ból bioder? Kręgłosłup? Zapomniałam, o co chodziło! A jak śmigam do autobusów... :) Na przystanek rano idę o 3 minuty szybciej, niż rok temu, a to dużo o 8 rano :D Nie wstydzę się. Bo czego? Może i dalej jestem większa od części (ale już nie większości!) dziewczyn dookoła, ale i tak mam lepszą kondycję od nich i czuję się po prostu mądrzejsza o to doświadczenie, którym była dla mnie otyłość. Przykre doświadczenie to zawsze doświadczenie, a ja nauczyłam się na błędach. Nigdy więcej śmieciowego żarcia, opychania się na noc, gastro kebabów, syfiastych zapiekanek od rumuna na dworcu. Żyję bez tego od roku i naprawdę da się :) Stałam się bardziej odpowiedzialna, bo przecież jedzenie trzeba wcześniej obmyślić, przygotować, zapakować.
Jestem po prostu szczęśliwsza. A za rok będę już idealna! :)
Jeśli macie do mnie jakieś pytania - śmiało zadawajcie, chętnie odpowiem :)
Miłego dnia! :*