Siedział w cichym, spokojnym, oziębłym mieszkaniu. Zastygł w bezruchu. Tylko raz na jakiś czas podnosił kubek chłodnej kawy i zwilżał popękane wargi. Jedyne dźwięki, które zagłuszały wszechobecną ciszę, to jego rytmiczny oddech i świst mroźnego, zimowego wiatru, który za wszelką cenę chciał wtargnąć do środka i odebrać jego azylowi resztki spokoju. Wiedział, że ten moment odprężenia nie będzie trwał długo.
Zmarzniętymi dłońmi podniósł naczynie, przełknął ostatni łyk czarnej esencji, po czym mocniej związał ciężkie zimowe buty. Wstał, cisza trwała nieprzerwanie. Podszedł do wieszaka, który częściowo połamany w półmroku budził niczym nieuzasadnione i nielogiczne uczucie strachu. Ściągnął z niego czarny, zwichrowany płaszcz, zarzucił na zmęczone ramiona i wyszedł. Lodowate światło jarzeniówki na korytarzu zdawało się tworzyć idealny duet z odgłosami wiatru, który z coraz większym impetem nacierał na wieżowiec. Stał chwilę i wsłuchiwał się.
Ruszył wolno w stronę wind. Nie zdziwiło go wcale, że i one były przeciwko niemu. Postanowiły zepsuć się w ten podły wieczór. Obydwie, w duecie zawsze raźniej. Pokonywał kolejne piętra przeskakując po dwa schody. Z każdym stopniem zbliżał się do tego, co było nieuniknione, był tego świadom. Zatrzymał się dopiero pół metra przed drzwiami wyjściowymi z klatki. Stał i spoglądał na panującą na zewnątrz zamieć. Mróz był teraz nie do zniesienia, ale on go nie odczuł. Zdecydowanym ruchem ręki otworzył drzwi, które nieugięcie opierały się mocnym ciosom wichury. Ulice opustoszały, świat stracił cały koloryt na rzecz białego najeźdźcy, samochody zapadły w sen zimowy. Kroczył bardzo wolno pokonując metr za metrem. Nie wiedział jak długo będzie trwać jego podróż, nie wiedział dokąd dotrze.