"Zbyt wiele ludzi oczekuje od podróży wszystkiego, nie troszcząc się o to, czego podróż oczekuje od nich. Życzą sobie, by zmiana otoczenia uleczyła ich z ułomności, które nie są narodowe, lecz ludzkie. Upojenie w pierwszych tygodniach - kiedy wszystko jest nowe i macie wrażenie, że sami też tacy jesteście - daje chwilowe poczucie, że pragnienie się spełniło. Następnie, gdy ego, którego chcieli się dyskretnie pozbyć na dworcu w dniu wyjazdu lub w pierwszym lepszym porcie, odnajduje ich w jakimś obcym pejzażu. (...) Podróż niczego was nie nauczy, jeśli nie pozwolicie, by was zniszczyła. To zasada stara jak świat. Podróż jest niczym katastrofa morska i ci, których statek nie zatonął, nigdy się niczego nie dowiedzą o morzu. Cała reszta to jazda na ślizgawce albo turystyka".
Tak bardzo chciałoby się być jednoznacznym. Jednowymiarowym. Mieć wszystko poukładane raz i na zawsze, i nie musieć już dociekać, doszukiwać się, błądzić, przerzucać warstwy znaczeń... Nie musieć zamieszkiwać kilku różnych wersji samego siebie i jeszcze z każdą z nich znać się po imieniu. Ale "ja" to nie kamień, który nazwę posiada raz i wystarczy - "ja" ma dziś pleniące się bardzo dziko wiewiórcze włosy, które wreszcie sięgają do łopatek i przywodzą na myśl sabat czarownic; "ja" raz po raz ogląda siebie w lustrze i uważnie bada wyraz oczu, czujnie, by nie dać się zaskoczyć strachom czy smutkom... I nie wiadomo za bardzo, jak w końcu w tym wszystkim się znaleźć. Przeważnie jestem bardzo zatwardziała. Jestem harda. Pyskata. Utraciłam bardzo, bardzo dużo ze swojej łagodności, mam cięty język i odpowiedź na wszystko. I bardzo się bronię przed ludźmi; ktoś nieustannie wypomina, że patrzę spod byka, nieprzyjaźnie, pogardliwie... a ja tak tylko, bo nie mam serca do niczego i nie znajduję żadnego powodu, by to serce ożywić... Czy to dlatego zamierzam iść między skały? Kamieni przecież nikt nie kocha, kamienie nie mają miękkości, więc nic mnie tam nie czeka, żaden przyśpieszony puls, żadna oznaka życia, żadna iskra w oku. Będziemy tam martwi razem, one i ja. Pójdę wprost na zatracenie, pójdę ponad swoje siły, z życiem zwiniętym w plecaku w rulon, wydam się na pożarcie niedźwiedziom i burzom. Stwardnieję JESZCZE BARDZIEJ i jeszcze zimniejsze będą moje oczy. Aż wreszcie wszystko się skończy. I wtedy wrócę.
Wieczorna przejażdżka po Miasteczku niespodziewanie mnie zasmuciła. Uświadomiła, że po raz ostatni przed Ucieczką przemierzam chodniki, rzucam pety na ulicę i wdycham zapach sierpniowego powietrza. Że zabieram rany kłute, by je leczyły inne długości geograficzne, inne adresy. Czy naprawdę muszę? A przecież to Miasto zawsze czeka, przyjmuje moje kroki bez względu na powód, który nimi kieruje - czy to miłosny, czy autodestrukcyjny - i przygarnia do piersi... Przygarnia zawsze, mimo że twarz ma pomiętą jak poniedziałkowa gazeta, a oczy podkrążone, bo nie może spać przy pełni księżyca. A może po prostu jest tak bardzo moje, bo nikt mnie nie żegna? Nawet Szach Maty pojechały w Rodzinne, a Pablito ma wychodne... Przy mnie tylko cisza, głowa pełna obaw i zbyt wiele wypalonych papierosów.