+- 75kg. jestem odrażająca. rozstępy, fałdy, cellulit, obwisłe ramiona, niedługo pewnie i cycki. wylewający się tłuszcz ze spodni. wielkie, ohydne łydy. jak tak dalej pójdzie, to będę mieć drugą brodę.
wczoraj usłyszałam, czy zamierzam coś zrobić z moją wagą. oczywiście, że zamierzam.
to pytanie dopiero mi uświadomiło, do jakiego stanu się doprowadziłam, zaczęłam analizować, jak było, jak jest i dlaczego.
dziś dwie kawy (słodzone, z mlekiem) + zupka chińska (opcja biedny student pod koniec miesiąca).
muszę uzupełnić zapas wody... i pozbyć się resztek jedzenia z lodówki. poczekać na początek nowego miesiąca, zapisać się na jakieś zajęcia ruchowe. zacząć kopenhaską! po niej żołądek mi się ładnie kurczy, wtedy dopiero będę mogła zacząć faktycznie walczyć z tym ohydnym ciałem.
jest już po sesji, idzie wiosna, nie ma żadnych wymówek, by nie brać się za siebie.
codzienne ważenie to podstawa, znów muszę notować wagę. kupić centymetr, podliczyć wszystkie wymiary i uświadomić sobie, że wielkością przypominam już orkę.
zrobić sobie zdjęcia i patrzeć na nie codziennie, by przypadkiem znowu nie zapomnieć, jak strasznie wyglądam i nie zacząć żreć.
a za jakiś czas znowu założyć czerwoną opaskę i zacząć żyć jak kiedyś, bez wpadek i kompromitacji, żyć perfekcyjnym życiem.