Trzeba czasem przestać wierzyć we wszystko, by poczuć wszystko. Nieustającą jedność ze światem, sobą i historią. Ciągłość wydarzeń i wszystko to, co zaprowadziło mnie na to właśnie miejsce. Stan, w którym mogę (wciąż) mówić to, co chcę i robić prawie to, co chcę. W którym mogę czuć się bezpieczna, brać udział w wyborach, udzielać się politycznie. I każdy człowiek, który zostawił we mnie jakąś swoją cząstkę, o której nie zapomnę, choćbym na co dzień wcale o tym nie myślała.
Wszystko się kiedyś kończy i z tym pogodzić się trzeba. Nie zaprzecza to istnieniu miłości, szczerości, ani jakiejkolwiek (względnej rzecz jasna) prawdzie. Życie to trwanie w czasie. I tylko procesy, nigdy trwałość. Tę mamy w pojedynczych momentach, w nieskończonej ilości wszechświatów ze wszystkimi naszymi możliwościami.
To, że coś się skończyło, nie oznacza, że wcale tego nie było. Dorosłość polega na niewypieraniu faktów, które nas bolą.