...
Wstałam dziś o 8:30. Wypoczęty umysł był jedyną miłą rzeczą w tym dniu.
Odebraliśmy wieniec. Nie mogę go ocenić pod względem wyglądu - kwiaty były piękne, ale wyraz tego nadzwyczaj wielkiego bukietu miał zupełnie negatywne znaczenie.
Przyjechaliśmy pod kościół. Weszliśmy do środka... gdzie są wszyscy? Cóż. Nie było nikogo w środku, nikt nie odmawiał różańca. Stanęliśmy więc na samym wjeździe. Oślepił nas blask luksusowego czarnego Qashqaia, który kontrastował z kilkudziesięcioletnim samochodem babci i naszą przytulną renówką. Przybyła "rodzina". Wysiadł Pan (imieniem Marek), wysiadła Pani i druga, młodziutka PANI, która na pogrzeb ubrała się cała na biało. Widziałam tych ludzi pierwszy raz w życiu (i miejmy nadzieję, że ostatni). Udali się w stronę kolejnego, pięknego wozu, z którego wysiadł gruby facet. Oni stali tam, my staliśmy 100 metrów od nich. Każdy na siebie wilkiem...
Tata odważył się i poszedł do nich. Rozmawiali między sobą we trójkę.
Godzina 10:30, wchodzimy do kościoła. My zajęliśmy ostatnie ławki. "Rodzina" wchodząca zaraz po nas, usytułowała się na samym przodzie, dosłownie prezentując wszystkim kolejkę do spadku. Marek mijając mnie powiedział niewinne "dzień dobry"... Dziwne uczucie, kiedy kłania Ci się ktoś o 30 lat starszy.
Było nas szesnastu. SZESNASTU!? Na pogrzebie!? Tak bardzo poniżające! Kpina, do cholery.
Od nas byli wszyscy Ci co mogli. Był sąsiad, była sąsiadka, przyszedł przyjaciel i "ten" przyjaciel od kielicha. A od nich? Marek + jego żona i córka (pojechały pewnie tylko dlatego, żeby to jakoś wyglądało), Lechu i ich siostra, której imienia nawet nie chciałam poznać.
Miałam na nich bardzo dobry widok. Na pierwszy rzut oka każdy by powiedział, że z Kościołem nie mają za wiele wspólnego. Tylko bardziej inteligentny Marek, odwracał się i spoglądał kiedy my siadamy, kiedy stoimy i kiedy klęczymy.
Uniosłam wysoko głowę i poszłam jako pierwsza, mając wrażenie, że jestem jedyna, do komunii. Przez pusty, cichy kościół. Słyszałam tylko radosny śpiew ptaków, kiedy to mi nie było do śmiechu. Nikt z "rodziny" nie podniósł arystokratyckiej dupy, żeby iść do komunii.
I nikt nie widział, że płacze.
Pojechaliśmy na cmentarz. Ten duszący zapach lilii... A radość słonecznego dnia drażniła moje oczy i uszy.
W kaplicy Markowi z oczu lały się łzy. W momencie kiedy spojrzał na moją okropnie zapłakaną buzię, poczułam jego żal, tak jak on pewnie poznał moje cierpienie. Osamotniony przez swoją rodzinę, stał i płakał.
Kiedy spuszczano trumnę w dół, byłam dziwnie oszołomiona. Patrzyłam na kamienne twarze ludzi w białych rękawiczkach i nic do mnie nie docierało. Kiedy inni śpiewali pieśń, podniosłam głowę, podeszłam, stanęłam przed dołem, w którym spoczywała trumna, rozbeczałam się jak dziecko i rzuciłam w dół różę. Stałam tam, najbliżej ze wszystich i prawdę mówiąc nie wiem na co czekałam. Po jakimś czasie przyszedł po mnie tata i wziął mnie za rękę.
Udaliśmy się razem z "rodziną" do hotelu.
Jeszcze przed nim, kiedy staliśmy na parkingu, Lechu powiedział do mnie: "Ty to musiałaś pamiętać Wiesia, bo tak za nim lamentujesz..." Gdyby nie tata, zabiłabym tego bezczelnego debila. Wiedział o codziennych obiadach! Jak mam Go nie pamiętać, skoro był u babci dzeń w dzień!? Jego mogłabym o to zapytać...
Kiedy to wypowiedział, spojrzałam na niego, wybuchnęłam dziwnym "HA!" i rozbeczałam się jeszcze bardziej.
Inni użytkownicy: niebieskadmajustkyuubanmadlenkwjozefwielkicernowyevergreyhalitatrmek333damiand8011tymonxdxdxd
Inni zdjęcia: 1446 akcentova1446 akcentova:) dorcia2700Poczuły wiosnę bluebird11* * * * takapaulinkaZarosło. ezekh114Maskotek pamietnikpotworaKlasyka tematu judgafNa dobranoc czarny.... halinamOstatni LOT bluebird11