Dziś w kościele, ksiądz wygłosił całkiem ciekawie kazanie.
Kazanie dotyczyło sztuczności świąt jak i całej jej otoczki.
Kolorowe światełka, przebrani "mikołajowie" w centrach handlowych, listy do Mikołaja, prezenty pod choinką i sztuczne uśmiechy. Kolorowa szopka, do której gdy jesteś dorosły i podchodzisz, widzisz że kolorowe figurki pod spodem do zwykły gips, że Święty Mikołaj nie istnieje i wcale nie dostajesz prezentu z listu do Mikołaja..
Tak samo jest z ludźmi, kiedy jesteś mały to tego nie dostrzegasz, wszystko Cię zachwyca, nie umiesz doczekać się choinki, prezentów pod nią. Jednak z czasem dorastasz i zauważasz, że świat wcale nie jest taki piękny i kolorowy, że też jesteś taką figurką z gipsu, która pod wpływem świąt nakłada na siebie tę sztuczność, by przynajmniej raz w roku wysilić się życzliwość, bycie miłym.
Więc jeśli przez cały rok nie jesteś uprzejmy, życzliwy, miły to po co maska?
Bo tak trzeba?
Chodzi o to, że Pan, stwórca powinien być w naszym życiu na codzień, nie tylko przez święta, nie mówię tu o chodzeniu do kościoła, chodź powinniśmy przyjmować go do serca, zbliżyć się do Niego, lecz o tym, że powinien On przejawiać się w naszych czynach.
Nie ważne, że reszta ludzi - gburów jest niemiła, chamska.
Powinniśmy na codzień być życzliwi, nie wywyższać się. Bo głównie z tego rodzi się chamstwo. Tak często czujemy się lepsi, naklejamy na ludzi etykietki.
Oceniamy innych, zazdrościmy.
Ile energii zabiera nam nienawiść.
Porównywanie się z innymi. Wyścig.
Czy na prawdę wszystko nie byłoby prostsze gdyby na codzień byli dla siebie życzliwi?
Czy nie było by lepiej?
Zamiast wyzywać innych od gburów? Ciągle oceniać?
Wrzeszczeć na siebie?
Czy na prawdę trzeba do tego świąt i tej całej sztuczności?