po 53 dniach ciszy wracam z nową ciszą. Czemu dopiero teraz? Bo musiałam w tejże ciszy pomyśleć, przetrawić wiele spraw by móc ułożyć wszystko na nowo. Nie ułożyłam w rzeczywistości niczego nowego, nie odkryłam zaskakujących faktów, lecz spotkałam się z ze starą, dobrze znaną, rzeczywistością. To spotkanie jednak nie bolało ani trochę. Jakoś tym razem powitałam ją z zadziwiającym brakiem sprzeciwu. Może to dlatego, że podświadomie czułam, że walczę z wiatrakami, próbując uwierzyć w coś, co prawdą nie było i mamiłam sama siebie? Podświadomość (czy też nieświadomość, to ta lepsza nazwa) to zadziwiająca machina, której nie potrafiłabym, ani nawet nie chciałabym poznać. Bo i po co? Gdyby człowiek poznał tajemnicę samego siebie to znudziłby się kompletnie, a w świecie który przecież jest już znudzony zarówno kulturą jak i nauką ( bo przecież "wszystko już było i nic nie jest nowe" ) znudzenie samym sobą byłoby już końcem końców, dosyć niebezpieczną opcją.
Tajemnica jest jak magnes. Przyciąga, intryguje, ciekawi. To dosyć zaskakujące, biorąc pod uwagę fakt tego, że człowiek z natury rzeczy boi się tego, co znajduje się poza zasięgiem światła, jak i tego wszystkiego co jest inne niż przeciętność i codzienność.
(Rzecz jasna, mocno teraz uogólniam, robię to jednak tylko po to by móc ciągnąć wątek)
Oczywiście jednak jako istoty paradoksalne i niezrozumiałe, działamy wbrew sobie. Do poznania tajemnicy ciągnie nas jak (przepraszam za sztampowe - jak zresztą i zdjęcie - porównanie) ćmę do światła. Bo przecież warto wykraczać poza horyzonty. Nie ma nic do stracenia, a wiele do zyskania. Człowiek nie po to został stworzony (przemawia przeze mnie stereotypowe myślenie o człowieku jako o dziele Stwórcy, ale tu pasuje) by stać w miejscu i nic nie robić. Naszym przeznaczeniem jest działanie - mniejsza o to jakie, ważne by było. Można walczyć, można gonić, można obserwować, można naprawiać, można zmieniać. Człowiek pozbawiony możliwości działania staje się chory mentalnie. Przeczuwa (tak, tak, podświadomie), że coś jest nie tak, jednak nie wie co. Powoli zapada w marazm, nicnierobienie go pochłania już tak bardzo, że nawet jakby chciał to by nie mógł. To straszne uczucie, którego mam nadzieję, większość z ludzi nigdy nie doświadczy. Również bardzo niebezpieczne, bo udaje, że go nie ma.
Dopiero drugi człowiek nas ratuje (Jak Raskolnikowa uratowała egzystencja Sonii) od zniknęcia. Niesamowita jest to siła, więź z drugim człowiekiem. Często jest jak koło ratunkowe podane topiącemu się. Szkopuł tkwi jednak w tym, że nie każdy pasuje do siebie. Ludzie są jak puzzle. Takie grube, drewniane, które nawet poddane pozornej przeróbce, nie będą nadawały się już na inne miejsce, a tylko stracą łączność z poprzednimi "sąsiadami". To rzeczowe, materialne podejście dobrze oddaje istotę relacji międzyludzkich. Zmiany, którym ludzie poddają się by dopasować się do pożądanej rzeczywistości często skutkują całkowity oderwaniem. Dlatego też nie warto zmieniać (oczywiście nie mówię o pracowaniu nad wadami, etc. - to jedna z nielicznych przemian która jest dobra). Nawet pozorne poczucie, że się nie pasuje w końcu przechodzi.
Gdy znajdziemy się w odpowiednim miejscu i czasie.
Kiedy? To jedna z wielu tajemnic, na których rozwiązanie pozostaje tylko czekać.