żabko ciasteczko ptysiu robaczku
idealny związek? wg mnie to taki, który opiera się na przyjaźni. i żadne romantyzmy typu "jedna dusza w dwóch ciałach", "nie mogę żyć bez Ciebie", "jesteś sensem mego istnienia" nie przemawiają do mnie. Wolę zostawić je napalonym piętnastolatkom lub ludziom, których.. to po prostu jara. Mnie to odrzuca. Może brakuje mi ckliwości, może nie jestem wrażliwa, bo nie dostaję małpiego rozumu na widok memów z kotkami.. ech, wolę psy, ale, na boga, ludzie, czy naprawdę dwudziestoczteroletnia kobieta musi zachowywać się jakby dopiero co wychodziła na pierwsze spotkanie z tym blondynem z najkach z sąsiedniego bloku? Zatem czym jest związek wg mnie?
Jest pewnego rodzaju umową. Brzmi strasznie, ale to prawda. Umowa między (uwaga!) dwojgiem przyjaciół, którzy darzą się uczuciem wyższym, ale nie muszą czuć potrzeby rozgłaszania tego wszem i wobec, celebrowania każdej sekundy bycia razem, publicznego obnoszenia się ze swoją wjeeeelką miłością. Szczerze mówiąc, nie lubię publicznego okazywania uczuć, przytulenie - ok, ale jazda w stronę ślimaka na środku ulicy lub (co jeszcze gorsze) wśród znajomych jest totalnie passe! To było dopuszczalne w grach (musiałam to napisać, tak mi się skojarzyło) i ewentualnie 10 lat temu (wówczas można było winę zrzucić na nieobycie życiowe, buzujące hormony etc). Nie jestem też pluszakiem, którego trzeba przytulać 24h na dobę 7 dni w tygodniu. Czasem lubię się przytulić, ale są granicę, każdy (CHYBA) potrzebuje też przestrzeni, by móc zaczerpnąć powietrza.
Czym się różni tzw. układ "friends with benefits"/"friends plus" od związku? chyba tym, że w pierwszym układzie słowo "friends" jest tylko umowne. Nie ma prawdziwej przyjaźni między stronami. Jest też taka możliwość, iż strony ukrywają prawdę o swoich relacjach przed innymi. Właściwie wówczas to bardziej jest już związek, ale ukrywany. Zatem granica jest bardzo cienka. W sumie myślę, że przebiega tam, gdzie konstytuuje się zaufanie i to, co możemy robić z innymi. Ale jeśli komuś zależy na tej drugiej osobie, darzy ją czymś więcej niż sympatią, nie powinno być z tym problemu.
Czy jestem zimną i bezduszną kobietą?
Nie sądzę. Bo czy fakt, iż uważam, że kobieta powinna nie tracić rozumu przy mężczyźnie, nieważne jak wspaniałym, sprawia,iż nie mam duszy? Nie.
Czy kobieta, która "potrafi żyć" bez tej drugiej osoby i zdaje sobie sprawę z jej odrębnego bytu jest zimna? Nie.
Czy związek opierający się na kumplestwie (zaufanie przede wszystkim!) jest chory lub dla osób pozbawionych umiejętności kochania? Nie.
Czy to, że wolę zwracanie się do lubego/lubej po imieniu, a nie nazywając "pączusiem", "misiaczkiem", "skrowronkiem", "tęczusiem" czy innym potworem znaczy, że nie mam serca? Nie.
Potrafię być bardzo czuła. Potrafię kochać. Ale nie jestem dziewczynką, która po tym, jak się przewróci, nie może wstać i wytrzeć łez. Jeśli coś takiego się stanie, wystarczy, by ta druga osoba podała mi chusteczkę i zapytała czy ok. Jeśli będzie okej - nie ma powodu, by drążyć temat dalej. Jeśli będzie źle, ale nie powiem tego - to samo. Jeśli zaś będę potrzebować pomocy - dam znać.
A jeśli kiedykolwiek całkowicie zwariuję z miłości, oszaleję i przekroczę wszelkie granice - to będzie tylko ta miłość, która nazywają "matczyną". Oblejcie mnie wtedy zimną wodą, bym nie wychowała rozpieszczonych jak dziadowski bicz ziomeczków (jak to zazwyczaj bywa z wychowaniem w ostatnich czasach). Aczkolwiek raczej to będą małe dziwaki - po mamusi!
Rozpisałam się. Pozdrawiam. Idę pisać magisterkę.