mój kosmiczny grejpfrut ;d
Jutro, a właściwie dziś zaczynam 35 dzień postu dr Dąbrowskiej, czyli 5 tydzień, a co za tym idzie - zostało mi się tylko siedem dni i wychodzenie z diety, co mnie niezmiernie cieszy, bo trochę już się męczę. Najgorzej na koniec... nie ciągną mnie jakieś słodycze czy nawet już chleb. Po prostu trochę denerwuje mnie monotonia, ale z drugiej strony tak jest łatwiej - nie mam skoków cukru, wilczego głodu, szok! Da się bez tego żyć. Niewiarygodne! Warzywa i owoce mogą być przekąskami do filmu czy siedzenia przed komputerem, ale właściwie to nie mam ochoty na nie, bo nie odczuwam głodu. Ostatnio tylko dolegała mi biegunka, ale obserwuję siebie i jeśli jeszcze raz zdarzyłoby się takie coś na taką skalę jak ostatnio - a było strasznie, chociaż biegunki to miewałam zawsze często, ale żeby aż tak, to nie - wychodzę z diety.
Ok. 11 kg mi zeszło. Może wydaje się to bardzo dużo, ale wobec wagi, do jakiej przytyłam, to jest nic. Mam jeszcze chyba 5-6 kg nadwagi, ale już teraz czuję się fajnie, choć czuję taką jakąś chorą presję, że powinnam być chudsza, bo jak to tak dziewczyna i taka oczywiście nabita. Całe życie byłam nabita, zawsze w uszach szumiało mi te określenie i źle się kojarzyło. Taki niewdzięczny synonim "wielkiej". Byłam u mamy w pracy i kiedy coś powiedziałam, wyleciała jej szefowa. Młoda kobieta, mieszkająca na osiedlu awaryjnym (czytaj: w baraku), niezamężna, nie posiada dziecka, ale wszystkim matkom zazdrości i twierdzi, że od niej zgapiły pomysł z dzieckiem, a poza tym na 35 lat, to ona według siebie wygląda bardzo młodo i natrualnie, lepiej niż inne młode. Generalnie moja mama musi tego słuchać, a potem mi to opowiada. Ponoć wypytywała się, jak mi idzie na studiach, a mama, że cóż, mam same 4 i 5. Potem stwierdziła, że przytyłam, na co mama odparła, że schudłam (chyba nie widziała mnie przed odchudzaniem). Następnie oglądała filmik, jak mój królik wcina marchewkę, no i tak się zastanawiam... co ją do cholery obchodzi życie jakiejś mnie. Na dodatek wypytuje o mnie i komentuje mnie mojej mamie. Ja gdybym chciała się coś dowiedzieć o kimś, chyba przyczaiłabym na fejsie czy gdzieś, ale może nie ma neta, hehe. Uszczypliwa jestem, ale tylko w takich notkach. Właśnie bardzo chciałam z tego powodu, że nie potrafię czasami być niemiła, co często odbija się moim kosztem, kupić sobie książkę "Odwagę bycia nielubianym", której zdjęcia i fragment z tyłu znajdują się w fotorelacji. Ta książka trochę tknęła we mnie nadziei, że może kiedyś zmienię się i zacznę walczyć o swój interes, bo póki co się wstydzę i uważam, że na nic nie zasługuję i jestem miła aż do porzygu, nierzadko robiąc różne rzeczy wbrew sobie. Nawet prowadzenie diety było według mnie słabe, bo koleżanki będą złe, że się z nimi nie napiję, a rzucenie fajek również odbije się na tym. Żenada. Jak ktoś nacisnie mi na odcisk to znów gotuję się, że wykładowca mnie uspokaja... ;d Jednak w codziennym życiu częściej zdarza się, że po prostu nie potrafię odmówić, bo boję się, że ktoś pomyśli sobie "pierdol się" albo "ona jest głupia". Na początku studiów taka nie byłam chyba? Byłam wojowniczką wręcz, a teraz? Dałam się zamknąć pod jakimś kloszem, słuchając innych z kim mam się zadawać, a z kim nie, a przy okazji inni czerpią z tego, że jestem z nimi, bo notatki mam zawsze ponad normę, a referaty i prezentacje robię kilka dni, zeby było 5. No i co mi to daje? :/ Książkę muszę sobie zamówić koniecznie. Kończę ten monolog. Powinnam się obroną ekscytować, a nie takimi rzeczami... albo chociaż egzaminem za tydzień, ale nie. PMS robi swoje. ;Dp