dziś zauważam u siebie te chore, bulimiczne skłonności. niby to nic wielkiego, w malym stopniu ale stres [nawet ten nieoczywisty] zajadam chodź już dawno tego głodu nie ma. panicznie musze mieć cos w ustach. jakiś pocieszacz.
po powrocie z uczelni ok 17:00 wsunęłam 7 malych [naprawdę miniaturki] pasztecików z kapustą i grzybami oraz kotlet jajeczny, popiłam to 2 kubkami czerwonego barszczu. i chodź jestem pełna mam przed sobą 2 żytnie z twarożkiem i powidłami. jestem najedzona a i tak wiem, że za moment to zjem.
paranoja.
wszystko przez jakąś bzdurną sytuację na uczelni.
jestem osobą, która często się odzywa, rozmawia z wykładowcami, dyskutuje, wyraża swoje zdanie.
tak było i dzś.
nie wdając się w szczegóły, wykładowca, krótko mowiąc - trochę mnie zgasił za moje poglady. [nie jakoś chamsko czy nieprzyjemnie. po prostu... hmmm, czy ja wiem... zanegował. chociaż nie do konca tak było]. był po prostu innego zdania niż ja i to jasno i dostadnie wyraził [ja tego nie odebrałam jako atak i coś po czym powinno mi się zrobić głupio. normalna dyskusja. i ja to wiem ale widząc minę koleżanki, ktora mowiła <ta mina>, ale cię zjechał, ale masakra, żal mi Ciebie, etc. jak już mowiłam ja NORMALNEJ dyskusji, i ta taką była, nie uważam jako atak. i to mnie strasznie wkurza w ludziach. dla nich wszystko jest czarne albo białe. albo się zgadzam z tobą i się kochamy, albo mam inne zdanie i tobą gardze. ludzie wypośrtodkujcie, to jest właśnie dyskusja! wyrażanie swoich poglądow z równoczesnym szacunkiem dla rozmówcy! ludzie mnie zadziwiają ...]
taka mała rzecz pozornie nie wytrąciła mnie z równowagi. rozmawialiśmy dalej, poruszaliśmy kolejne watki. już bez spiny. bez żadnej pretensji z mojej strony ani z jego żadnych zaczepek czy uszczypliwych komentarzy. do konca zajęć żartowałam, nie czułam stesu, byłam swobodna i tak dalej. ale wracając do domu czułam, że w domu się porządnie najem. tak aby zajeść tą nieprzyjemną sytuację.
[poprzednia notka rownież z dzisiejszego dnia, gdzie poranny bilans]