Uwaga, wylewam swe żale, bo jak zwykle zbyt długo było dobrze. A nie mam z kim o tym porozmawiać.
Tak dla wyjaśnienia - nie pieprzy mi się związek, ale ze mną się pieprzy, co w konsekwencji dopiero doprowadzi do końca związku.
Myślałam, że jak już będę z kimś, to moje obawy i całe powalenie schowają się w cień. Jednak znowu nadszedł ten moment, kiedy chcę zrobić coś, co wychodzi mi najlepiej, czyli spieprzać jak najdalej. A nie mogę.
Różnica jest tylko taka, że mam inne powody, dla których chcę zrobić coś takiego. Tym razem nie tylko dla swojego dobra, ale dla dobra A.
Wyjaśniam - A. nie wie nic o mojej przeszłości. Nie to, że nie chce wiedzieć, ale ja mu nic nie mówię. Nie wie w jakiej rodzinie się wychowałam. Nie wie, co przeżyłam. Nie wie, jak bardzo moja rodzina jest nienormalna. Nie wie, jak bardzo JA jestem nienormalna. Nie wie, że mój Tata nie żyje i jak bardzo byłam z nim związana. Nie ma bladego pojęcia, jaki wpływ to wszystko ma na mnie.
A dowie się. Nie bezpośrednio, ale przez moje zachowanie. Bo zachowanie takiej osoby jest znacznie inne, niż dziecka wychowującego się w normalnej i zdrowej rodzinie. Najgorsze jest to, że A. uważa AA za pic na wodę. Siłą rzeczy DDA uzna za to samo. Już zaczynam się wycofywać, mam coraz większe wątpliwości, widzę wszystko w czarnych barwach. Dlaczego?
Bo boję się z nim o tym porozmawiać. Właściwie boję to bardzo delikatne słowo, paraliżuje mnie na samą myśl. Z drugiej strony przeraża mnie ten związek, bo prawda jest taka, że ja nie mam pojęcia, jak to się robi, tzn. jak się jest czyjąś dziewczyną. Przez całe życie nie miałam wzorca poprawnej miłości. Nie tylko partnerskiej, ale też rodzicielskiej. Nikt mnie nigdy nie nauczył, jak powinno się kochać, a przede wszystkim co to jest miłość, nie licząc tej do alkoholu. Teraz nawet gdybym miała wypisane na czole, że go kocham, to przeglądając się w lustrze nie zauważyłabym tego. Tym bardziej, że ja nie potrafię czuć. Wiem, dziwnie to brzmi. Ale jedyne emocje, jakie potrafię odróżnić, to strach, złość, smutek, cierpienie i nienawiść. Pozytywne emocje się u mnie zlewają - nie rozróżnię radości, szczęścia, miłości - powiem tylko, że czuję się dobrze. Nie wiem, co to znaczy być szczęśliwym człowiekiem.
Poza tym boję się strasznie, bo przez całe życie byłam od każdego odizolowana emocjonalną barierą. Nie mówię tu o przyjaciołach, bo tylko do nich coś czuję i zależy mi na nich. Problem jest więc taki, że nie wiem, na co mogę sobie pozwolić i na co mogę pozwolić A. w stosunku do mnie. Nie mam wytyczonych poprawnych, moralnych granic, które pozwalałyby mi mówić tak/nie w określonych sytuacjach, bo nikt mnie nie nauczył, jakie one są. Dlatego ciągle mówię 'nie'. Co na dłuższą metę nie zda roli.
To chyba wszystko, tak myślę. Miłego dnia!