poniedziałek był dniem misyjnym.
dzień rozkładam na godziny
tylko wtedy gdy dysponuje całym bez
odsypiania po nocy.
tera musiałem się zmusić
by wstać szybko po zmianie
i zapierdalać ino żwawo,
a wszystko to w czas.
jeśli po nocy wstaję o 13
to słyszę tylko fanfary.
jeeeee,
udało się mu!
zacząłem od obrazka ze wcześniejszego wpisu.
struganie na auera.
limit czasowy zakończony.
odpuszczam.
jadymy.
siadłem do dwóch walentynek.
ej tera mała dziwota.
tak zupełnie mimowolnie,
nie panowałem nad tym.
miałem dwa podejścia w ich
wycinaniu, malowaniu, oklejaniu itp.
i podwójnie
gdzieś z odmętów i zakamarków
mózgownicy
ustem pomrukiwałem
-Nikt tak pięknie nie mówił że się boi miłości-
Ha!
co za bzdura . . .
przerwa.
misja - poczta.
parę tygodni temu zrobiłem paczkę,
ale tak szkaradną
że szczerze powątpiewałem
w zmysł estetyczny który ponoć mam.
nigdy tego sobie i nikt mi nie udowodnił że posiadam owe coś.
dalej mam to ustrojstwo.
zachowałem ku przestrodze
że precyzja jest jednak jakimś dużym procentem
do wykonywanej pracy.
dalej przez czas pozostały do poniedziałku
skrzętnie kleiłem
opakowanie misternie zmierzone
i schludnie wykonane.
droga.
gdy brakowało mi kilkadziesiąt metrów do
pocztowego budynku
zatrzymałem się i odpaliłem papierosa.
w czerep napieprzała mnie myśl
-co ty kurwa robisz najlepszego i w imię czego?!-
w plecaku niosłem główną walentynę
skierowaną w ostatni serca poryw.
do tego zatrzymania nie zastanawiałem się jak to jest liche,
durne i nawet niepotrzebne, zajebiście zbędne.
czy jest jakie inne głupie połączenie :
książka - czekolada?
jeśli nawet wiedziałem jaką lubi najbardziej, to niepamięć
zadziałała brawurowo.
wybrałem więc swoją ulubioną
wedlowską z truskawkowym nadzieniem . . . no tak, truskawko-poziomki.
właśnie po to szukałem owej książki.
-Listy na wyczerpanym papierze-
gdy dowiedziałem się że takie wydawnictwo ma się pojawić
zachciałem go.
korespondencja wirtuozów słowa
Osiecka - Przybora.
po wydaniu
nieszczęśnie odczytałem komentarze.
nosz kurwa!
nigdy tego nie robię.
sam jestem sędzią i katem tego co na swój czas biorę.
teraz zwątpiłem.
to już było po tym jak uzmysłowiłem sobie
że jej dla siebie nie zostawię.
przecie wysyłać to mam osobie wybrednej, zdecydowanej
i błyskotliwej.
jak zareaguje na odzieranie ze zdań intymnych?
czy nie podpisze się pod ludźmi
którzy piszą iż jest to nie etyczne, wulgarne i zbyt proste?
czy może pod tymi co sąd nad tym wydają pozytywny,
by widzieć jak w słowa ubierana była miłostka
której do końca nie było?
fakt, zwątpiłem.
ej no,
papieros się skończył.
książkę miałem w rękach łącznie kilka minut.
głównie po to by sprawdzać czy mieści się w opakowanie,
no ale też przecie ją otwierałem.
kruszałem
tych kilka chwil ze słowem, zdjęciem
nawet z cholernie fajnym wydaniem.
ona przecie nie może być tak oporna,
tosz to nie Staszewski.
idę.
wyślę to,
przecie już większego cyrku nie będzie.
większym klałnem nie dam rady być.
na poczcie pustka.
kwitek zaadresowałem,
podałem,
pani zważyła,
wydała reszte.
spoko,
po tym musiałem wykonać
chyba najważniejsze zadanie dnia tego
-obiad-.
przepiękna złośliwość losu,
czarodziejski garnek, zaczarowane ziemniaki
przez co kurwa mać nie chcą się ugotować.
luzik,
przeca walentyny oklejam dalej
małymi akrylowymi płytkami.
potrzebowałem do tego szczypiec,
bo nie jestem chirurgiem,
a im dalej w czas lat to moja manualność umniejsza się
równocześnie
zwiększając drżenie rąk.
obiad jest.
koniec czasu.
foto-kurwa-montaż.
tu czas mija jak
palców pstryknięcie.
zakończona czasowa przestrzeń godzinowa
na wytwórstwo, podróże i obiadowanie,
a to była dopiero godzina dwudziesta.
. . . no ale byłem umówiony przecie Marasem :)