dzieńdobry, jestem trochę nietaktowna, właściwie można powiedzieć, że robię coś czego bardzo u siebie nie lubię, rozbijam się gdzieś daleko, a później nagle przychodzę znowu i próbuję tak trochę, żeby było jak dawniej; to znaczy, że mój semestr był chujowy (albo pizdowaty, no wiece, gender), ja chodziłam wiecznie zmęczona i skopana przez życie, ale może po kolei.
1. Studia - wciąż studiuję, o dziwo, w przeciwieństwie do zeszłego semestru, gdzie każde magiczne koło ze statystyki musiało zostać napisane przeze mnie drugi raz (nie, to wcale nie dlatego, że je poprawiałam, JA PO PROSTU LUBIĘ WYZWANIA) tak w tym roku nie ulałam jeszcze niczego, naprawdę, NICZEGO. oczywiście, powyższe kryterium nie jest wystarczające, żebym stała się wspólnym mianownikiem w schematach umysłowych innych ludzi pod hasłami "student psychologii", "ogarniętość", "nad kim warto usiąść na egzaminie", ale wciąż. Niemniej, uważam to za trochę paradoksalne, bo w zeszłym semestrze spędzałam czas na oglądaniu top model i kompulsywnych szaleństwach po internetach uwalając przy tym całkiem sporo rzeczy, a teraz przecież pracuję, CZYŻBY TO ZNACZYŁO, ŻE ZNACZNIE LEPIEJ FUNKCJONUJE POD PRESJĄ? Podejrzewam, że chodzi raczej o kompletny brak umiejętności sensownej organizacji czasu wolnego, niestety. W każdym razie, jestem w trakcie najgorszej, najcięższej i generalnie takiej o naj wektorze negatywnym sesji, a póki co 2/6 (to znaczy, że dwa zaliczenia na sześć mam za sobą) i 1/5 (tak, to egzaminy)! Jeszcze krótko, największym utrapieniem tego semestru zdecydowanie była psychologia rozwoju człowieka (taka pedagogika, dwieście stron czytania o płodach).
2. Praca - wciąż pracuję, w klubie, więc w nocy. Szczerze mówiąc, przyzwyczaiłam się do chodzenia do pracy w rozpiętości godzinowej 18-23 do 5-6, to znaczy okej, może odsypiam to później do czwartku, ale jestem królową życia, bo kompletnie już nie śpię w dzień. Poza tym, udoporniłam się na tamtejszą muzykę (to takie przydługie, dziwne remixy podczas, których przez dziesięć minut zastanawiam się czy to get lucky, czy jednak nie get lucky). Jestem absolutnie trzeźwiutkim obserwatorem randomowych ludzi upojonych solidną ilością napojów procentowych; niezależnie, czy to zdesperowane panny po trzydziestce wlewające w siebie piąte mohito, czy panowie wielcy bussinesmani z korpo, którzy po siódmym strzale odpinają dwa pierwsze guziki ciasno zapiętej koszuli i ruszają na łowy, każdy wyzwierzęca się podobnie, kiedyś pewnie napiszę o tym więcej, bo to w gruncie rzeczy chwytny temat. No i znalazłam na podłodze sto polskich złotych, zostałam już z sześć razy złapana za tyłek i jakieś araby robiły sobie ze mną zdjęcia ajfonami, bo jestem extra beatiful, podobno. (to ostatnie nie przeszło przez barierę kompleksów i niskiej samooceny). TROCHĘ TEŻ MIAŁAM NADZIEJĘ, ŻE SCHUDNE JAK BEDE CAŁY WEEKEND POZA DOMEM Z MAŁĄ ILOŚCIĄ JEDZENIA, NO ALE NIE POSZŁO. Nadrabiam w pozostałe dni tygodnia, czyli o tym jak znów przechytrzyłam siebie.
3. Uczę się francuskiego i angielskiego - to znaczy na razie całkiem dla siebie i po swojemu (mam teoretyczne podstawy tego pierwszego z liceum, a w tym drugim znalazłam jakiś kurs dla zaawansowanych), poza tym nie mam też trochę czasu, bo sesja, ale z racji tego, że w przyszłym semestrze będę miała okruchy zajęć (w porównaniu z tym co działo się teraz) szukam czegoś rozwojowego, co mogłabym robić w wolnym czasie wykluczając czynności związane ze spożywaniem alkoholu, czy odurzaniem się na inne sposoby. powiedzmy, że moja niezdarność połączona z mobilnością stawów ogranicza aktywność fizyczną, więc może to będzie jakiś wolontariat. Naprawdę, ten semestr tak bardzo mnie wypalił, że od października przeczytałam tylko jakieś cztery książki, które byłyby niezwiązane z rozwojem inteligencji przedoperacyjnej u dzieci w wieku przedszkolnym (I INNYMI) i to dwie w święta. Przez święta nie zrobiłam NIC, jedynie chodziłam do pracy, a w chwilach nieróbstwa leżałam pod kocem, jadłam wszystkie świąteczne rzeczy i w akcie czystej regresji oglądałam bajki; podejrzewam, że to był jakiś mechanizm obronny związany z cofaniem się do szczęśliwego dzieciństwa, związany z udawaniem, że nie mam żadnych egzaminów, obowiązków zawodowych, czy zobowiązań społecznych, które wisiały (i wiszą) mi nad głową.
przemówiłam.
and if we should die tonight
we should all die together
raise a glass of wine for the last time