Z pamiętnika Coke'owicza.
Stałam przy oknie i starałam się nie myśleć o tym, jak bardzo bolą mnie stopy. Poprawiłam okulary na nosie i oparłam brodę na splecionych dłoniach. Doszły do mnie jakieś zdania wypowiedziane po angielsku, więc mimowolnie odwróciłam głowę w stronę głosu. Co prawda nie rozumiałam każdego słowa, które padało z ich ust, ale ogólny sens wypowiedz był czytelny. Rzuciłam okiem na nadgarstek chłopaka, stojącego do mnie tyłem, by upewnić się, że byli na Coke'u. Wyjrzałam z powrotem przez okno, by nie wydać się wścibską podsłuchwaczką. Zaskoczyło mnie to, jak ze sobą rozmawiają. Żyjemy w dziwnych czasach, gdzie każdy ma coś do powiedzenia na każdy temat, choć niekoniecznie mądrze i błyskotliwie. Ale oni byli inni. Kulturalni. Jeśli ktoś się wypowiadał, pozostali słuchali uważnie, czekając z komentarzem do czasu, aż rozmówca zakończył mówić i dopiero wtedy się odzywali. Tak bardzo odbiegało to od tego, do czego niechętnie się przyzwyczaiłam, że miałam wręcz nieodpartą ochotę do nich dołączyć. Szkoda, że nie umiem angielskiego, pomyślałam.
Bo większość ludzi nie umie słuchać. "Kto ma uszy, niechaj słucha", jednak nie każdy bierze do serca te słowa. Ba! rzadko kto. Dlatego coraz mniej mówię. Bo nienawidzę wręcz, kiedy ktoś mi przerywa, a to zdarza się nagminnie, poza tym po co mówić, skoro nikt nie słucha? Wolę zamknąć usta i zmilczeć.
Hmmm... A może znowu się czepiam?
"To, że milczę, nie znaczy, że nie mam nic do powiedzenia."
Odcinam się od świta i idę na wojnę.