Dość wcześnie zrodziło się we mnie przekonanie, że celem naszego życia nie jest nic innego jak zapewnienie ciągłości gatunku. Usłyszałam to w kontekście zwierząt na lekcji biologi w którejś tam klasie i pomyślałam, że nie różnimy się przecież pod tym względem od innych istot żyjących. To był początek odchodzenia od Kościoła, bo przecież nijak nie zbiegało się to z doktryną.
Tak żyłam sobie pewnie z dziesięć lat i niewiele o tym myślałam, a poza chwilami, gdy to przekonanie powodowało poczucie bezsensowności życia, jakoś mi to nie przeszkadzało.
Ostatnio jednak zastanowiłam się nad tym, po cholerę rozumna osoba ma żyć, skoro jedynym celem jest reprodukcja. Zaruchać, zaciążyć, wychować na tyle, by młode przeżyło i w zasadzie do piachu, obciążający system starcze.
Stara się powoli robię, ale na szczęście jeszcze nie cyniczna, więc szybko doszłam do wniosku, że tym, co nadaje sens tym codziennym próbom przetrwania są dwie rzeczy: miłość i seks.
Co wskazuje na to, w jakim stanie ostatnio jestem.
O ile do pierwszego raczej nikt by się nie przyczepił, tak drugi podważyłam sama, kiedy biegając na bieżni patrzyłam niewidzącym wzrokiem na ścianę i szczerzyłam się sama do siebie. To była dobra chwila, bardzo lubię się ruszać i sprawia mi to dużą przyjemność. Dla tej chwili też było warto żyć. Dlatego po weryfikacji postanowiłam zmienić zdanie.
Miłość i przyjemność.
Miłość do kogokolwiek lub czegokolwiek. Partnera, rodziny, kota, książek, czy najważniejsze - samego siebie.
Przyjemność z biegania, jedzenia, oglądania gwiazd, śmiechu, spędzania czasu z dobrymi ludźmi, zabawy, słuchaniu muzyki, czy - nie mogłabym przecież pominąć - rozkoszy cielesnej.
I to tyle.
Rozsądnym byloby zatem dążyć do wypełnienia życia tymi dwoma aspektami.