Lubię to zdjęcie. To był w ogole bardzo miły dzień. Wzięłam rower i pojechałam mając określony ogólny cel, mniej więcej wiedząc jak tam dojechać. Zgubiłam się tylko raz. Następnie spontanicznie pojechałam w kierunku domu, ale nie najkrótszą trasą. I odkryłam jeden z moich ulubionych wybrzeżowych zakątków.
Tak trzeba zwiedzać.
Daję większą czcionkę, bo w sobotę kończę 26 lat i wzrok nie ten.
Od paru tygodni moja dusza waży tonę. Szukałam muzyki do tej mojej ciężkiej duszy i męczyłam się, nie mogąc jej znaleźć,
Dzię wpadłam na Myslovitz. Mam ostatnio myslovitzową duszę.
________________________________________________________________________________________________________
Siedziałam na kanapie z nogami podwinietymi pod siebie. Światło w salonie było ciepłe i miękko otulało moją bladą skórę. Naciągnęłam rękawy za dużego, szarego swetra, chowając zziębniete dłonie. Od dawna nie byłam zziębnięta. Od kiedy był obecny w moim życiu, nie marzłam.
Wszedł do pomieszczenia i spojrzał na mnie nieprzeniknionym wzrokiem. To też było nowe. Nigdy nie miałam problemów z odczytaniem jego emocji, teraz obwarował się za wysokimi murami >wszystko w porządku<, postawił na nich rycerzy >nie doszukuj się czegoś, czego nie ma< i wręczył im w dłoń >już sobie wszystko ułożyłem<.
Może i ułożył. Ale ja nie wiedziałam, gdzie znajduje się puzelek ze mną. Czy w ogóle w tej układance było jeszcze dla mnie miejsce.
Choć kiedyś byłam jednym z największych i centralnie ułożonym.
Całe moje ciało garnęło się do niego. Niecierpiałam tej potrzeby graniczącej z przymusem, by wstać i do niego podejść. By objąć go w wąskim pasie, przytulić się do czerokiej klatki piersiowej i wdychać dowód na to, że biologicznie jesteśmy dla siebie stworzeni. By poczuć jego silne ramiona wokół siebie i czuć, jak opiera policzek na mojej głowie, głęboko oddychając moim zapachem. Nie chciałam tego. Był tak odległy, że samo to raniło mnie jak miecz, Myśl, że mógłby - nawet nie odtrącić, bo to wypaliłoby moje wnętrze w mgnieniu oka - ale przytulić machinalnie, nie będąc przy tym w zasadzie obecnym - wstrząsała moimi fundamentami.
Dlatego siedziałam na kanapie nie wyciągając ręki, choć każda komórka mojego ciała rwała się w jego stronę.
Podszedł do szafy, wyciągnął szklankę i nalał sobie wodę. Pociągnął łyk i patrzyl w zmrok za oknem.
Obejrzał się na mnie przez ramię. Jego oczy były ciemne i zimne.
Nie wiedziałam, czy kiedykolwiek widziałam go tak zabarykadowanego. Uśmiechnał się i ten uśmiech sprawił, że mimowolnie się skrzywiłam.
To jedna z niewielu cech, które starałam się w nim złamać i przeważnie szło mi całkiem dobrze. Wymawiając się ochroną mnie (nie chcę być dla ciebie toksyczny) nie dzielił się ze mną tymi najważniejszymi, najcięższymi, najbardziej rzutującymi na niego i nas emocjami.
A ja nie mogłam znieść tego, że nie ufa mi na tyle, by wpuścić mnie do środka.
Bo to oznaczało, że to wszystko jest o wiele bardziej płytkie, powierzchniowe, nieważne, fizyczne, chwilowe, złudne, udawane niż kiedykolwiek byłabym w stanie przyznać przed rozkochnym wbrew woli sercu.
I to kurwa jakoś tak w pizde mocno bolało.
Większą krzywdę robł mi udając, że nic się nie zmieniło, niż wykrzykując mi prosto w twarz, jak bardzo go zwiodłam.
A w tle grało Myslovitz.