Powrót z mojej placówki oświatowej w conajmniej połowie przypadków oznacza przejście przez nasz wspaniały Krakowski rynek.
I gdy pewnego dnia znów stanęłem przed wizją czekania 20 minut na tramwaj postanowiłem przejść conajmniej część dystansu... jak wiele razy wcześniej. Przynajmniej tak zimno nie będzie, nie będą się laski pożądliwie gapić.
Gdzieś na Średnim Rynku (taki duży... no ja zawsze myślałem że to jest parking, ale chyba nie jest, a większe to niż Mały Rynek) zobaczyłem D(ziewczynę) opuszczającą lokal (jakby mix baru, kawiarenki i lokalu) trochę szybciej niż chodzą zwykłe Kowalskie. Wyglądała trochę ładniej niż inne studenciary, nie była taka nowoczesna, warkocz, spódnica... zaciekawił mnie talerzyk w jej dłoni.
Ukradła?
Za nią pojawił się mój W(ujek). Znaczy gość, który wyglądał i brzmiał jak mój wujek, który kojarzy mi się z postacią z kreskówki. Do tego miał na sobie fartuch kucharza czy coś, więc wyglądał jeszcze zabawniej.
W: (grozi palcem, mówi coś niezrozumiałego - wtedy dopiero zwróciłem uwagę, że coś w ogóle się koło mnie dzieje)
D: mhm, spoko
W: , a prowadzenie działalności (niezrozumiałem, brzmiało jak gospodarczej) bez (niezrozumiałem, brzmiało jak pozwolenie), to co? Mówię C...
D: dobra, skończyłeś?
W: ...mówię Ci - lepiej się tu już nie pokazuj.
D: skończyłeś?
W pokręcił głową i się schował, ona poszła w cholerę wyraźnie czymś zirytowana.
Takie sceny nie trafiają się codziennie. O co chodziło? Hmmm. Kolo mi nie powie, jest w pracy i w ogóle. Ona! Tak, ona na pewno mi opowie jaka to niesprawiedliwość ją spotkała, dlaczego ten koleś jest dupkiem. I potem opowie jeszcze 10 innych przygód, które ją spotkały - bo pewnie lubi przygody. I pewnie będzie fajną kumpelą. Teraz tylko ją dogonię i...
Hmmmm. A zresztą. Nie po drodze. Do tego jest cholernie zimno. No i arma czeka. Pewnie i tak jest nudna. Chrzanię to.