To nigdy nie zniknie i chyba też nigdy nie zrozumiem w jaki sposób to działa. Ale kto by próbował zrozumieć uczucia? Je trzeba zaakceptować i się przyzwyczaić, po prostu. W początkowej fazie wieczory i ranki są najgorsze. Przez cały dzień zbiera się wszystko, cała samotność, pragnienie bliskości, cały głód i smutek, który ukoić mogą myśli, że to już za dwa tygodnie. Obrazy w głowie, kilka miłych i pięknych słów, cały wachlarz marzeń i pragnień. Wszystko rośnie, zaczyna dotykać sufitu i wysypywać się przez okno. Otula podczas snu, wchodzi pod skórę i dociera do serca. Wtedy widzę wszystko, jakby to było już, teraz. Trzymam ją w ramionach, muskam ustami policzek, trzymam za rękę i rozmawiam godzinami. Później się budzę i zaczyna się cały strach. Przestaję c h c i e ć, zaczynam myśleć tylko o tym, co będzie później. Bo przecież sobie nie poradzę. Nie umiałam sobie poradzić siedem miesięcy temu, to dlaczego miałabym sobie poradzić teraz? Czy ten tydzień coś zmieni? A może własnie zmieni się wszystko i kiedy wrócę, będę krztusić się powietrzem, bo nie będzie jej obok? I znowu, wszystko się zbiera, zaczyna się nadzieja, wiara w coś pięknego. A później się budzę i wracam do rzeczywistości. Co z człowieka robi pragnienie ciepła. Wolałabym by wystarczył mi bosy spacer po rozgrzanym chodniku w świetle słońca. I choć ściska mi narządy ze stresu i drżą mi ręce, nie poddam się. I kiedy już wrócę może wszystko się zmieni. Wszystko. Zacznę jeść, zacznę oddychać, zacznę czuć. Zostanie mi tylko rok. Jeden już przeczekałam. Drugi też dam radę.