Śniła mi się kilka dni temu. Podświadomość drwi ze mnie, zwłaszcza, że staję się zazdrosna. O ironio, najbardziej przeszkadzają mi ci całkiem obcy, pani z kawiarni i jeszcze jej przyjaciel, chociaż mieszka z kimś, z kim kiedyś dzieliła łóżko (a właśnie to powoduje wzruszenie ramion). Czas przecieka przez palce, za szybko, zdecydowanie; a ja nie idę dalej, jakbym się bała, że najmniejszy ruch pociągnie mnie na dno, jak w ruchomych piaskach. Ale przecież mam grunt pod nogami (jakikolwiek by nie był, ważne, że jest), to dlaczego? Co mnie tu trzyma? Miałam planowac, rozpisywać sobie dni, a robię głupoty, nadrabiam zaległości (żeby to szkolne, a tu wręcz przeciwnie), piszę i co za tym idzie, odkładam wszystko na później - zaraz dwudziesta druga, a ja siedzę i wegetuję - po prostu pięknie. Czas się zmienić. Zaraz koniec roku, powieszę lampki na karniszu, dopiszę kilka punktów do listy i zacznę od nowa. Ale jeśli nie zacznę teraz, to zmiana czwórki w piątkę straci symboliczne znaczenie, będzie tylko kolejnym nawykiem do wyrobienia za marginesem przy temacie. Nie, to nie tak. Zwłaszcza teraz, gdy odzyskałam nadzieję (już prawie nie pamiętam jak to jest).