Minęło jakoś półtora roku od ostatniego wpisu. Udało mi się i wywróciłam to swoje powalone życie do góry nogami. Uwolniłam się z toksycznego związku, rzuciłam studia, na które nigdy nie chciałam iść. Wzięłam się w garsć! Zaczęlam cieszyć się życiem! Jestem teraz w związku z cudownym facetem, który kocha mnie taką jaką jestem. Zawsze mogę na niego liczyć! Mam w nim wsparcie z każdej strony <3
Oczywiście nie może być za pięknie! Przez pierwsze miesiące myślałam, że wróciłam do żywych. Nie przejmowałam się niepowodzeniami. Jednak przez całe półtora roku życie próbowało dobić mnie znowu do ziemi. Niestety nazbierało się tego za dużo i mu się udało. Znowu mam ten straszny stan.... Znowu powróciła depresja.... znowu bezsenność.... znowu próba dążenia do ideału.... Mam wszystko co można sobie tylko wymarzyć, Dom, zwierzaki, rodzine, cudownego faceta.... ale dlaczego znowu mając to wszystko nie czuję się szczęśliwa??? Większość chciałaby mieć tak jak ja.... a ja walczę ostatnio ciągle sama ze sobą.
Te dwa wilki co we mnie tkwią dobry i zły cały czas się ze sobą gryzą. Dobry coraz częściej staje się coraz słabszy i słabszy.... Jednak momentami wybija się znowu do góry.... Nie pamiętam kiedy ostatnio było aż tak źle ze mną... Pasja, która kiedyś mi pomagała dzisiaj już nie pomaga.... To dobija jeszcze bardziej. Nie mam gdzie uciec... Nie pamiętam kiedy ostatni raz na mojej ręce pojawiły się kolejne rany, a teraz? Od trzech dni co wieczór leci krew.... Znowu się poddałam... Najgorsze w tym wszystkim jest to, że tak długo dusiłam w sobie te wszystkie przeciwności losu.... tak długo walczyłam.... walczyłam o to żeby nigdy więcej nie zrobić sobie krzywdy! Walczyłam o iinne sposoby na spuszczenie złych emocji... Jednak teraz już nie daje sobie rady.... Przykro przyznać, ale w obecnej sytuacji jest to jedyna opcja, która chociaż na krótką chwilę mi jest w stanie pomóc.... Boję się, że kiedyś w końcu i to przestanie pomagać.... Na dziś znowu wegetuję... Żyję z dnia na dzień byle przeżyć dzień i przez pieprzone 5 tyg i 2 dni czekać aż moje kochanie wróci z zazagranicy i przez tak szybko uciekających 12 dni pozbiera mnie do kupy.... Tak mi z tym źle, że co przyjazd jest mu ciężej tego dokonywać... I nie dlatego, że nie potrafi... To ja nie potrafię... Nie... Nie jestem w stanie... Brakuje mi sił... A ta nie moc dobija mnie jeszcze bardziej. Bo ja bardzo chcę, ale nie jestem w stanie.....
Przeczucia mi tylko mówią, że kiedyś z tej nie mocy i pragnienia w końcu wiecznego spokoju podzielę los mojej matki chrzestnej. Też nie dawała sobie rady z tym wszystkim co się dzieje na tym świecie. Z tymi naciskami z każdej strony, ciągłymi przeciwnościami losu.
Jestem słaba, beznadziejna, rozje*ana psychicznie, w pewnej chwili czegoś bardzo pragnę cieszę się z tego nagle mnie rozpierda*a od środka , że nie chcę, nienawidzę nie dam rady, ryczę krzyczę.....
To są stany nie do zniesienia... Nie do opanowania....
Tak bardzo nie widzę sensu dalszej walki, nie widzę sensu dalczego życia, nie widzę przyszłości, tak bardzo kochałam kiedyś życie... później dało mi ono w kość, gdy się pozbierałam znowu zaczęłam się nim cieszyć... pokochałam je.... byłam pełna sił.... nie było rzeczy niemożliwej... a teraz znowu mi nakopało do dupy, znowu odebrało nadzieję.....
Umarłam... przyznaje.... czy się jeszcze podniose? Nie wiem... Bardzo bym chciała... ale i nie chcę bo się boje, że znowu mi nakopie..... ale ja je kocham.... albo nie.... nienawidzę go.... Nie.... Nie.... ja poprostu już sama nie wiem.... Aaaaaaaaaaaaa.....!!!!!!!!! To mnie kiedyś zabije......
Byłe dotrwać do 5 kwietnia..... Tęsknota też mnie zabija....