Odnosiłem wrażenie, że skrzypce były przedłużeniem umysłu Sherlocka i odzwierciedlały wszystko to, czego on nie potrafił wyrazić. Kiedy był zirytowany, smyczek nieokiełznanie przebiegał po strunach i wyganiał z mieszkania mnie, a co dopiero Mycrofta, który jakoś nigdy nie był mile widziany. Ten sam instrument służył do okazywania smutku (wtedy po Baker Street roznosiły się melancholijne ballady), triumfu (kiedy sprawy rozwijały się tak, jak Holmes to przewidział, a kolejni przestępcy wpadali w jego sidła), zamyślenia (zawsze grał, kiedy myślał; ignorował wtedy calutki świat i nawet nie żądał ode mnie przygotowania herbaty), ale przede wszystkim Sherlock grał, kiedy tego potrzebowałem. Tutaj właśnie przejawia się jego współczująca natura i nikt, absolutnie nikt, nie wmówi mi, że jedyny na świecie detektyw-konsultant nie wie, czym są uczucia.
Opowiadałem o rocznicy mojego postrzelenia - też wtedy byłem najbardziej narażony na wspomnienia koszmarnych, Afgańskich nocy, a moja siła upadała, kiedy ciało kładło się płasko na materacu. Budziłem się tak zdezorientowany i stłamszony, iż w pierwszych momentach chciałem łapać za broń i wybijać wrogie siły zbrojne. Nie mam pojęcia, jak ten przeklęty geniusz to wyczuwał (może krzyczałem, może za bardzo wiłem się na łóżku - on zawsze zauważał zmiany w jego otoczeniu), ale zawsze, kiedy przychodziły gorsze dni, z salonu dochodziła mnie spokojna, acz ciepła melodia. Skurczybyk wiedział, że to lubię, a utwory Vivaldiego mnie rozluźniają, dlatego koił moje nerwy i pozwalał mi zapomnieć.
Kiedyś, kiedy było wyjątkowo źle, ponieważ trawiła mnie niesamowita gorączka wywołana bieganiną po Londynie w środku zimnej ulewy, obudziłem się zalany potem. Zauważyłem cień na progu i kiedy usiadłem, zorientowałem się, że w istocie w mojej sypialni stał Sherlock - ze skrzypcami i smyczkiem pod pachą. Pamiętam, co wtedy powiedział.
- Pozwól, że ci pomogę, John. Wiem, jak to zrobić; zamknij oczy i słuchaj.
Zrobiłem to, co nakazał, a wtedy poczułem, jak materac u boku się ugina. Przyjaciel siedział tak blisko, że byłem w stanie wyczuć ciepło bijące od jego ciała. On sam zaś chrząknął, wyprostował się (zupełnie tak, jakby szykował się do widowiskowego koncertu przed liczną publicznością) i zagrał melodię, którą, jak później odkryłem, sprzątając jego nuty, nazwał moim imieniem. Och, Boże, mógłbym żyć tamtą chwilą i pluję sobie w twarz, że faktycznie zasnąłem. Przebudziłem się, kiedy poczułem na czole jego subtelne wargi, ale Morfeusz za bardzo upominał się o moją obecność, bym mógł jakkolwiek zareagować.
Sherlock Holmes jest człowiekiem. Piszę to do wszystkich tych, którzy wciąż w to nie wierzą.
John H. Watson.