Klik.
Małe, błędne ogniki zawirowały w takt celtyckiej melodii wygrywanej przez szum wiatru. Ledwo rozpoczęły swoją podniebną wędrówkę - opadały tknięte melancholią zimnej ziemi; otulały pagórki, wzniesienia, zaczarowane zwierciadła samochodowych lusterek. Przynosiły uśmiech na twarzach dzieci, które z ogromną tęsknotą rzucały się w puch, by w końcu oddać się upragnionej zabawie, a i dorośli przypominali sobie zapach pomarańczowych skórek i smak świątecznego makowca. W powietrzu unosił się zapach magii, a wyżej, na rozświetlonym pojedynczymi gwiazdami nieboskłonie, mienił się pobłogosławiony przez samotne duszyczki księżyc. Znikome kępki trawy wyglądały na zagubione pośród zimowej scenerii; już wyciągały swoje poszarzałe łodygi w stronę obiecanego słońca.
Przycięte przez bestialskich kolędników drzewo stanowiło schronienie dla upierzonych przyjaciół - ci zaś zmęczeni wędrówką i przenikającym chłodem oddawali się w objęcia Morfeusza, by następnego poranka powtórzyć każdą minutę minionego dnia i zagrzebać pazurkami pod ziemią w nadziei na odnalezienie suchego kawałka chleba. W sercach obserwujących zalęgło się poczucie żalu; gdzie im do głodnych gołębi, skoro oni znajdowali opokę w ciepłych kubkach z aromatyczną herbatą? Tylko nieliczni, ci, którzy za własną namową przewijali się ulicami w obdrapanych ubraniach, ronili łzy do wspomnień pełnych wspierających koców i światła nocnej lampki.