mama dowiedziała się że mam bulimię. Chciałam tego, dawałam znaki, szukając pomocy. Obiecała, że pozbędzie się słodyczy itd, nie tylko schowa, ale wyniesie. I że będzie mnie pilnować. miała też gdzieś tam dzwonić. Nabrałam nadziei, że z tego wyjdę. I co? dziś ugotowała i podała mi tylko obiad, a potem zostawiła mnie w kucni i poszła sadzić kwiatki. i jak to się mogło skończyć? napadem, bo NIC nie wyniosła (nutella, bita śmietana, polewy, ciastka, chipsy, chrupki) wszystko stało tak jak wcześniej. zostawiła mnie z tym i dziwne żeby inaczej się to mogło skończyć. Ale nie mogłam się wyrzygać. Za nic, poszło trochę płatków. I tyję. Znów warzę 54. Płaczę. Krzyczę. Biję się. Czuje się grubo, wstrętnie i samotnie... Po jakoś godzinie moich płaczów przyszła mama i zaczęła krzyczeć. Że nie mam innych problemów, całe życie się nad sobą użalam, jak zjem raz trochę nutelli to nic się nie stanie (raz, yhym, trochę, yhym), że ja zawsze znajdę sobie problem. A! No i nie mogę zapomnieć, że przycięła sobie przeze mnie rękę, bo potłukłam miseczkę, no przecież! no i na koniec powiedziała, że nie mam sumienia, bo gdybym je miała to bym chociaż udawała że jest dobrze.
nigdy już z tego nie wyjdę, sama za nic nie dam rady.. i to ma być wsparcie? nawet nie spróbowała zrozumieć..
nienawidzę siebie, tego życia, tycia, wszystkich i wszystkiego. to koniec.