Uwielbiam te późne wieczory, właściwie to noce. Są takie spokojne, nigdzie się nikomu nie spieszy. A u mnie... już teraz pośpiech, pośpiech, pośpiech. A teraz, wyglądając przez okno widzę leniwie spływające światło latarni. Tak, jemu się stanowczo nigdzie nie spieszy. Nasłuchując... ciche oddechy domowników, pokrakiwanie wron, i niemalże wymarta droga wojewódzka nr. 449.
A ja siedzę i myślę. Myślę nad zwiększeniem pojemności własnego terminarza. No i chyba przyjdzie mi zrezygnować z zadowalającej dawki snu. Ale, miesiąc, dwa pociągne nie dosypiając, ale później zaczne znowu zasypiac zaraz po szkole.
Żałuje, że wakacje się kończą. W tym roku stanowczo niewiele z nich miałam. Ogóry, zlot chorągwi, Kołobrzeg. Byłoby na tyle. I nie powiem, żebym była szczególnie usatysfakcjonowana. Grubo mnie zastanawiają pewne fakty, muszę ogarnąc co i jak, a na relację z tego przyjdzie czas.
Cały dzień mam depresję w związku z towarzyszącym mi przeczuciem, że mając tyle obowiązków na głowie wkońcu padnę w czymś, a pewnie wkońcu we wszystkim.
'Musimy sobie pomagać a damy rade'. Chciałabym w to wierzyć, ale czy ja mogę ufać? Nie wiem, muszę się przekonać.
Ach, całe życie w stresie. Brakuje mi już tego ogórkowego luzu, monotoni, braku problemów, towarzystwa, a nawet ginącego żarcia z lodówki. No i chłopaków, robiących sobie w naszym pokoju kieliszek z solniczki.