macie mój ryj. męczcie oczy, a jak.
wiecie co... nic mi się nie chcę.
jadę w niedzielę na mazury. mega.
nastawiam się na naukę dojenia krowy z osiemnastoletnim synem sąsiada.
biorąc pod uwagę fakt, że cale oszczędności wydam na zapas offa, a chcąc złapać zasięg, żeby wyciągnąć z kuby informacje o lc będę stała pod słupem, zastanawiając się, czy lada chwila nie osra mnie jakiś ptak z piekła rodem, to boże, bądź na tyle łaskawy sprawić, aby syn sąsiada był przystojny.
żeby łoczka było czym nacieszyć.
trzeci raz poszedł w długą, jak miło.
czyżbym osiągała apogeum wredoty?
pff, nie wiem, spytajcie tą czwórkę, czy tam piątkę, która się na mnie obraziła.
a facet ze sprzedaży ma narzeczoną. -,-
edit: naszła mnie straszna, straszna, straszna myśl. mianowcie: czemu ja do diabła dałam kosza pszczółkowemu?!