(16.11.12)
Klękam przy nim i rozdzieram mu koszulę, obnażając ranę, która znajduje się nieco na lewo od mostka. Ostrze noża wniknęło gładko pomiędzy żebrami i z całą pewnością przebiło płuco, a może nawet naruszyło osierdzie. Rana jest śmiertelna. I on o tym wie.
Próbuje coś do mnie powiedzieć, porusza bezdźwięcznie wargami, starając się zogniskować wzrok. Chce, żebym się nad nim pochylił. Jak gdybym miał wysłuchać jego pośmiertnej spowiedzi. Ale nie jestem w najmniejszym stopniu zainteresowany tym, co mógłby mi powiedzieć.
Patrzę tylko na jego ranę. Na krew.
Jestem obeznany z krwią. Znam jej wszystkie składniki, podziwiam mnogość odcieni czerwieni, mając do czynienia z nieliczną ilością próbek do analizy. Umieszczam próbówki w wirówce, gdzie zamienia się dwa kolorowe słupki komórek i surowiće, o barwie słomy. Znam jej połysk, jej jdewabistą konstystencję. Lubiłem patrzeć jak po nacięciu wypełza cienkim strumyczkiem ze skóry.
Krew płynie z jego piersi jak święta woda z konsekrowanego źródła.
Przyciskam rękę do rany, krew pokrywa moją dłoń niczym szkarłatna rękawiczka. Czuję na skórze jej płynne ciepło.
Mężczyzna myśli, że próbuję mu pomóc. Widzę w jego oczach iskierkę wdzięczności. Zapewne nie sporkał w swoim krótkim żywocie wielu przejawów życzliwości. Ironia losu sprawia, że mój gest zostaje poczytany jako akt miłosierdzia.
Stoję wśród tłumu, mimo to nieco oddalony od reszty. Podnoszę rękę, z której kapią krople i wdycham delikatny, metaliczny zapach krwi.
Patrzą na mnie. Wiedzą, że jestem inny. Zawsze to wyczuwali. Mimo zezwierzęcienia, jakie wszyscy bez wyjątku prezentują, odnoszą się do mnie nieufnie. To inskynkt podpowiada im, kim jestem i jaki jestem.
Patrzę po twarzach, szukając wśród nich bratniej duszy. Kogoś opętanego krwią, tak jak ja. Ale nawet tu, w siedlisku samych potworów, nie znajduję jej.