Wczoraj.
Przybita zdecydowałam się wyjść z domu. Ubrałam się w byle co, zarzuciłam na siebie koszulę, żeby ukryć rany. Porwałam butelkę szampana, nastawiona na zahaczenie o najbliższy sklep, żeby kupić wódkę. Zamknięte. Zajechałam na miejsce. Weszłam. Było ciemno, ludzie pili. Przywitałam się z dobrą miną do złej gry, usiadłam.
Piłam, piłam i nie mogłam się wstawić. Podnosili mnie, jakbym była lekka, śmiałam się i udawałam, że się dobrze bawię. W torebce miałam skalpel, zrobiłam kilka kolejnych nacięć, nie mogłam dać rady sama.
G. zaczął ćpać, przez chwilę siedzieliśmy jak dwójka psychopatów na kanapie, ciesząca się do strzykawek. Do czasu, kiedy przyjechała A. ze swoim chłopakiem i nowym W. Zaczęliśmy rozmawiać. Powiedziałam mu, że obawiam się studiów, że nie wiem co będzie z maturą, że nie chcę, że się boję... Później mówiłam tylko jaka jestem nieszcześliwa. Przytulił mnie. Tulił mnie przez długi czas i powtarzał, że zasługuję na szczęście. Zobaczył ręce, nie przeraziły go. Pocałował każdą ranę. I chyba próbował pomóc. Ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie, skoro jutro wyjeżdża na studia i już prawdopodobnie nigdy go nie zobaczę? Nie...