Ostatnie 24 godziny były inne.
Spotkanie z Sebastianem opierało się głównie za zbicu czasu i przelaniu kropli siebie w celu poprawy jego nastroju, nie mojego. Miałam wyrzuty, że zmarnowałam tyle czasu, że po co i na co władowałam w siebie ten kieliszek słonego wina i zmieliłam pare rodzynek. Było mi to zupełnie niepotrzebne, ale wyszłam do ludzi- tak jak chciałaś, mamo. Wróciliśmy razem do mnie, posiedział, wyszedł. Spokój. Nie trwało to długo. Chwilę później obudziła się furia, zaczął się ryk, źle, napad złości, smutku. Uspokoiła mnie dopiero medytacja, tym razem nie wzięłam leków.
Obudziłam się o 11, zdałam sobie sprawę z tego, że tęsknię za Sz., a przecież kilka dni temu powiedziałam mu, że opanowałam technikę "nie przywiązywania się" do perfekcji. Gówno prawda. Najlepsze jest to, że nigdy go nie spotkałam. Dopiero dziś. Dziś pierwszy raz, o godzinie 16:40 przełamałam lody.
Nie miałabym odwagi wyjść na przeciw temu spotkaniu, bo nie paliło mnie do ludzi. Ani trochę. Dwa razy weszłam w trans, musiałam podbudować pewność siebie, której ostatnio mi brakowało.
I teraz, teraz, kiedy ta pieprzona waga wciąż pokazuje te same liczby, kiedy jest niewystarczająco dobra, żeby była minimalnie optymalna, z jego ust padają słowa "Nigdy nie widziałem tak chudej dziewczyny, jak Ty", po czym patrzy się na moje nogi i talię, mi robi się dziwnie, inaczej, nie znajduję określenia i odpowiadam "Dziękuję". I mimo tego, że ma dziewczyne, że opiekuje się inną, to sprawił, że przez moment poczułam się... Inaczej niż zwykle... Dobrze. Tym razem uśmiech był szczery.
Od niepamiętnych czasów.