No i koniec lenistwa, koniec przesiadywania i grania godzinami na komputerze, koniec gofrów, lodów, hamburgerów, spania do południa, oglądania friendsów - pogłębiania nałogu, wyczekiwania na codzienne spotkania z ukochanym, koniec obijania się całymi dniami, marudzenia z nudów... witaj szkoło, o zgrozo. teraz czekają mnie nocne koszmary, przesiadywanie nad książkami i narzekanie. czas wrócić do szarej codzienności.
a wakacje były takie fajne.. razu pewnego, będąc nad morzem po dwóch, albo trzech dniach (już nie pamiętam dokładnie), kiedy to trzeba było chodzić w kurtkach z kapturem - obudziło nas słoneczko.. z uśmiechem na twarzy i przymrużonymi oczami wstaliśmy, szybko zjedliśmy śniadanie (pewnie nikt nie robi takiego dobrego, jak Mateusz :)), posmarowaliśmy się balsamami do opalania, zarzuciliśmy na ramiona ręczniki i ruszyliśmy na plażę... już prawie dotykaliśmy piasku, byliśmy od niego naprawdę niedaleko, już prawie postawiłam na nim stopę, aż tu nagle zaczął lać deszcz, tylko skąd on się wziął? ludzie zaczęli uciekać w popłochu, zabierali koce i leżaki, i biegiem w kierunku zejścia.. i takim to sposobem zrobił się korek, staliśmy i mokliśmy i tyle było z naszego opalania się w tym dniu...
a tę piosenkę słyszałam wszędzie podczas tych wakacji, w autobusie, w sklepie, barze, a nawet idąc gdzieś na ulicy...