Co jest gorsze: świadome niszczenie i uśmiercanie samego siebie, czy pozwolenie osobom trzecim na dokonanie tego dzieła?
Wybaczanie samemu sobie błędów i z miłości do siebie danie możliwości popełniania ich raz jeszcze, bo są krótkotrwale przyjemne, czy znienawidzenie siebie za chcenie przyszłościowego dobra dla własnej osoby?
Zatrzymanie się w miejscu i analizowanie każdego kroku w obawie przez sparzeniem się, czy biegnięciu na oślep między płomienami, a dobrą drogą?
Chemiczne akceptowanie siebie i świata, czy trzeźwa nienawiść do swoich pulsujących tętnic?
Co raz mnie unosi, drugim razem przyginata. PKW powiedziałby, że trzeba balansować. Pawełku, jak?