Tak bardzo po pierwsze sobie nie szkodzę.
W potwornej bezsilności i gniewie wybazgrałam to sobie żyletką na dłoni w przeddzień dwudziestych urodzin. Zrozumiałam wszystkich popierdolonych, którzy się tną, bo naprawdę to przynosi chwilowe ukojenie.
Pokończyłam toksyczne znajomości, biorę leki co do minuty, jem, uczę się, sprzątam, dbam o siebie, chcę celebrować każdą chwilę mojego istnienia- i co? MIało mi ulżyć.
Nie wiem, do kogo mieć żal- do samej siebie mam już od dawna- do przyjaciół, do lekarza, psychologów, do osób, które mnie próbowały zniszczyć, bo im się nie udało?
Czuję, że znów staję się samotna, moje sukcesy są dla wszystkich znikome i codzienne, więc nie warte uwagi, a moje zmarwietnia...cóż...wyolbrzymiam... Budzenie się w nocy z płaczem, krzykiem i bólem brzucha jest codziennością u osób znerwocowanych. Nasilony lęk z dzieciństwa przed podniesioną ręką i reagowanie histerią w koncu też. Porada, by wylewać swoje żale na papier czy klawiaturę okazała się do dupy,bo w ogóle mi nie pomaga,
Czy ja oczekuję zbyt wiele? Jednek, ukierunkowanej na mnie rozmowy? Bez bezsensownego "będzie dobrze", albo "gdybym mogła, to bym Cię teraz przytuliła"? Chcę móc okazać komuś swoją słabość i wyjawić, jak potwornie się boję, żeby ktoś to przyjął, nie negował i stwierdził, że nawet i taka ja jestem komukolwiek przydatna.
Dlaczego ludzie tak potwornie kłamią?