Żółte taksówki. Dużo żółtych taksówek. Mnóstwo ludzi - każdy zmierza w swoją stronę, nie zważając na to, co robi drugi człowiek. Bo co go to obchodzi, nie? Ma swoje życie, swoje zmartwienia i radości, swoich przyjaciół, albo ich brak, kochającą rodzinę, albo i nie. Więc co, do cholery, obchodzi go drugi człowiek? Jest... to niech będzie. Tymczasem - wszędzie światła. Światło, światło, światło. Mnóstwo świateł. W dodatku na ulicach ciągłe korki, ludzie niczym marionetki nakręcane przez dziwny mechanizm manewrują między samochodami. Wszyscy mają jakiś cel, gdzieś zmierzają. To gdzieś limuzyna przejedzie z Manhattanu, w której prawdopodobnie siedzą bogate dzieciaki, którzy bynajmniej nie są już normalnymi ludźmi, a tymi, których sława wzięła w swoje ręce - nie nudzić się to oznacza niszczyć komuś życie. Po drugiej stronie Bronx, gdzie życie już nie wygląda tak kolorowo, bo szarość wszystkich otacza: tutaj zmartwieniem jest to, czy Twój mały braciszek zje coś jutro. A tam gdzieś jakiś mały dzieciak próbuje rapować, bo przecież tutaj się hip-hop narodził. Marzy, że pewnego pięknego dnia będzie jak Eminem, a może lepszy, bo w końcu jest czarny - czarnym w tym łatwiej. W między czasie nam Brooklyn wpada, zawieszający się między dwoma wymienionymi wcześniej - ostatecznie jednak dziewczyna stamtąd ma za mało, żeby należeć do elity manhattańskiej, a zbyt dużo, żeby móc być równą z tymi biednymi i odnaleźć swoje miejsce. Więc jest gdzieś pomiędzy, a wiadomo - to nigdy nie jest fajne. I dąży do perfekcji. Ostatecznie gdzieś tam Queens, który niespecjalnie się liczy, bez większego charakteru: ludzie stamtąd w ogóle pomijani są w klasyfikacji. Ot, zwykli mieszkańcy. Każdy jeden taki człowiek pisze swoją historię, tak jak pozostałe 8,4 miliona. A my się tym tak jaramy. To nic takiego... to tylko...
New York City.
kiedyśtampolecężebyniewiemco