Witam wszystkich!
Ale jajca normalnie. Jesteśmy już prawie na pólmetku wakacji, a tak szczerze mówiąc jak dla mnie to gówno się dzieje. Ale to do wczoraj. Udało się namówić 11 śmiałków na wyprawę w broniszowskie haszcze, by przeżyć sympatycznie wolny czas w klasowym gronie. Szczerze mówiąc na początku byłem sceptycznie nastawiony do tego pomysłu, ale gdy przemyślałem kilka razy dogłębnie tę sprawę, od razu doszedłem do mądrych wniosków, iż trza jechać. Opowiem więc pasjonującą historię o tym co się działo. Pamiętajcie! Opisane tu zdarzenia są widokiem w moich oczach, więc rzeczywista prawda może się nieco różnić od moich przeżyć.
O godzinie 14:26 w trakcie moich przygotowań do wypadu zadzwoniła do mnie Caroline, bym nie marnował czasu w domu i czem prędzej przybył na PKS-a. 10 minut później byłem już na miejscu. Na menelskiej ławce siedzieli Caroline, Marietka i Benio. Przywitaliśmy się i zaszedłem jeszcze z Caroline do Biedry na małe zakupki. Później już wszyscy zaczeli się systematycznie schodzić na miejsce zbiórki. O 15:30 w 9-osobowym składzie władowaliśmy się do busa, który zawiódł nas chen chen za lasy i doliny zielone, gdzie Broza i Maniut mają 'fermy kurzowe'. Taki joke. Na przystanku czekały już na nas wspomniane wcześniej Brózka i Manitu. Po wstępnym wyściskaniu się zabraliśmy swoje toboły na miejsce koczowania. Jak już doszliśmy na miejscę to własnym oczom nie mogłem normalnie uwierzyć. Organizacja mega. Stolik ze wstępnym wyżywieniem, miejsce na rozłożenie namiotów, dołek do rozpalenia ogniska, lodóweczka w krzakach, a dookoła albo las albo pole. Pięknie. Po zakwaterowaniu się udaliśmy się na wycieczkę po okolicy. Z Klaudiuszem bardzo kulturalnie zaszliśmy do miejscowego kościoła, lecz niestety tylko do przedsionka. Po chwili skupienia udaliśmy się do wiejskiego sklepiku na lodzisze. Wszyscy z lodem w ręku zasiedliśmy na niejakim boisku. Tam właśnie uczepil się do nas pies, którego nazwaliśmy Grzesiu. Moczymorda dawno się nie mył, ale jak to się mówi: "Pies w dom, Bóg w dom." Pogadalimy troche, pośmialimy się, lecz postanowiliśmy wracać do obozowiska. Po drodze jeszcze zahaczyliśmy o placyk zabaw. Bardzo ładne tam przedstawienia się odprawiały. Po dłuższym czasie wróciliśmy do kwatery głównej partyzantki. W obozie zaczęły się rozmowy, muzyka, tańce, sesje zdjęciowe. Po jakimś czasie przybyła Pani Brzoza, by sprawdzić jak się miewamy. Dostaliśmy mądre rady i zarazem pouczenia, żeby nie zamienić pola w popiół itp. Później z Rafcem karneliśmy się moturkiem Paulinki. Co to był za rekonesans. W połowie drogi mieliśmy się zamienić za kółkiem, ale uznaliśmy, że dla naszego życia i stanu technicznego moturka będzie lepiej jak Rafcu poprowadzi, a ja będę mu pilotował. Wiatr we włosach i szum drzew to znakomite połączenie, by zrelaksować się w trakcie jazdy, lecz gdy Rafcu kieruje to ciężko jest się zrelaksować. Gdy wróciliśmy na miejsce skąsiliśmy sobie soczyste kiełbaski. Poźniej, kiedy zaczęło się już troszkę ściemniać zabawiliśmy się w 'chowanego'. Na początku oczywiście troche 'strach i kupa w gaciach', ale za każdym następnym razem było coraz fajniej. Po długotrwałej grze wszyscy usadowiliśmy się wokół ogniska i zaczęły się opowiastki ze stumilowego lasu. Potem zeszliśmy troche na czasy klasowe itd. Czułem tą atmosferę rodzinną. Od 2:00 zaczęli się niektórzy rozchodzić do namiotów, a my z Rafcem przetrwaliśmy całą noc przy ognisku. Dopiero gdzieś tak od 6:30 rozpoczęło się wstawanie. Na samym końcu została Paulinka. Włożyliśmy jej do namiotu radio z muzą na full, a ta dalej spała. Jaki łaszek był z tej małej Paulinki. O 8:45 wybraliśmy się jeszcze na wioskę, by zrobić jakieś zakupki. Na przystanku czekaliśmy już od 9:40 choć bus miał nadjechać o 10:07. Pewni panowie do nas zagadali i wyszło, że jedziemy na Woodstock. Chłopaki chyba liczyli na coś więcej. Do domku zawitałem bodajże o 10:50. Posiedziałem troche na kompie i udałem się w błogą krainę snu na 2 godziny. I kurdę spóźniłem się na braniborską. Totalny nieogar.
Warto było.
-Love 3 By.-